Wielkopostna opowieść

Jeszcze przed trzydziestu laty symbole religijne były w Albanii zakazane. Za chrzest groziła kara śmierci, a za ukrywanie egzemplarza Pisma Świętego szło się na długie lata do więzienia. Wielu chrześcijan zginęło, inni poszli na współpracę z reżimem. O pokucie jednego z nich opowiada ta historia.

Przeszedł ponad dziesięć kilometrów zatrzymując się dwukrotnie na krótką drzemkę. Lipcowe słońce zdawało się wbijać jego ciężkie stopy w piaszczystą drogę rozsmarowaną niczym wałkiem do ciasta wśród nierównych pól spalonych podniebnym żarem. Jeszcze kilka lat temu ktoś nawadniał je, doglądał. Nie przynosiły wstydu. Gdyby nie masywne szczyty gór wynurzające się z chaosu chwastów i połamanych krzaków, nie byłoby na co patrzeć. Stąpał zatrzymując się co kilkanaście kroków. Posuwał się wolno do przodu, ale to jego stąpanie przyklejało go do ziemi jakby bliżej mu było w dół niż przed siebie.  Przy każdym kroku szary pył unosił się na wysokość kolan i szedł razem z nim. Marmurowy krzyż, jaki przywiązał sznurkiem do pleców przedłużonych metalowym stelażem stawał się coraz cięższy. Zamówił go w zeszłym tygodniu u Gjona Miedy płacąc złotymi monetami, jakie zostawił mu w spadku ojciec.

– Powiedz mi Gjorgji, po co ci ten krzyż. Nikogo już nie masz. Kościół będziesz budował? – spytał kamieniarz. Gjorgji usiadł na schodach zakładu pogrzebowego i rozpłakał się. Minęło 25 lat od czasu, gdy w 1967 roku jako czternastolatek założył po raz pierwszy czerwoną chustę pioniera. Gdy ówczesny wódz narodu Enver Hodża zarządził zniszczenie wszystkich symboli religijnych, zebrano w Reshen kilkunastu pionierów i zawieziono ich na pobliski cmentarz. Była tam pochowana jego matka. Marmurowy grób stał u samego wejścia. Trudno by górujący nad nim krzyż nie rzucał się w oczy.

– Czyj to grób!? – wrzasnął komendant.

– To jego matki – odezwał się niepytany Artan.

– Chodź tu do mnie Gjorgji. Weź kilof i rozwal ten krzyż.

Gjorgji zbladł. Chwycił podany mu przez komendanta kilof, zamachnął się i uderzył w marmurowy krzyż.

– Mocniej! Sił ci brakuje?

Zamachnął się po raz drugi. Krzyż rozpękł się na kilka kawałków. Gjorgji zacisnął zęby i uderzył go jeszcze raz. Był tak blady, że Artan podał mu menażkę z wodą. Dłonie mu się trzęsły.

– Dziękuję towarzyszu – powiedział próbując utrzymać fason.

– No i poszło. Dalej chłopaki! Do dzieła – nawoływał komendant.

Musiało minąć wiele lat, by wreszcie poleciały łzy. Teraz nie było nic ważniejszego na świecie. Gjorgji niósł krzyż na grób swojej matki. Chciał zrobić tyle przystanków ile zrobił Jezus idąc na Golgotę, ale nie pamiętał ile było tych obrazków, które mama w każdy piątek przeglądała przed snem. Może dziesięć? Może dwanaście? Była bardzo ładną i uczynną kobietą. Wszyscy to widzieli. Natomiast z modlitwą obchodziła się dyskretnie, nie lubiła pokazywać się ludziom z różańcem w dłoni, nie chodziła do kapliczki, która jeszcze w pięćdziesiątych latach stała kilka przecznic od ich domu, nie odwiedzała zbyt często kościoła. Była młoda, kochała ojca i swoje dzieci. Gjorgji przyszedł na świat jako ostatni z czwórki rodzeństwa i dorastał hołubiony przez wszystkich. Teraz szedł sam, bo i sam został na świecie. Ojciec zmarł cztery lata temu. Dwaj bracia zginęli w wypadku w fabryce, a siostra wyjechała z mężem do Włoch i słuch o nich zaginął. Zbliżał się do starego baru o ścianach wybielonych wapnem. To stały punkt krajobrazu, który stał tu od niepamiętnych czasów i serwował kawę po turecku. Przypominał stróżówkę z wąskim wejściem i okratowanym oknem. Stanął przy schodach i wolno osunął się w dół opierając stelaż z krzyżem na wyższym stopniu. „Chwila na drzemkę, potem kawa i w drogę” – pomyślał. „Jakże mało skomplikowany plan. Nie trzeba wiele myśleć. Wystarczy zebrać siły”. Ale mimo zmęczenia sen nie przychodził. Wpatrywał się w ziemię i wyobrażał sobie, że jest dzieckiem. Każdego roku w święta Bożego Narodzenia dziadek brał go na kolana i opowiadał o pielgrzymce do Rzymu, w jaką udał się kilka lat przed wojną. Wszystko sfinansował ówczesny rząd Mussoliniego.

– Chcieli nas pozyskać dla idei faszyzmu. Ale ja pojechałem tam tylko po to, by zdobyć ten srebrny krzyżyk poświęcony przez Jego Świątobliwość Papieża. Kosztował mnie kilogram albańskiej machorki. O ten! Wyjmował go demonstracyjnie spod koszuli i z namaszczeniem całował. Giorgji przypomniał sobie kilof, którym strzaskał marmurowy krzyż. Wiele innych krzyży pod nim poległo, krzyży ojców i dziadków, bogobojnych wdów i przedwcześnie zmarłych dzieci. Siedział na kamiennym schodku milczący jak grób. Na szary od pyłu sandał wdrapywał się pająk. Przyglądał mu się przez chwilę, potem wziął leżący na ziemi patyk i strzepnął go na ziemię. Albańczycy nie zabijają pająków. Matka opowiedziała mu kiedyś, jak wielki wódz Skanderbeg uciekając przed muzułmańskim najemnikiem schronił się w jaskini. „Nawet wielcy wodzowie czasem uciekają” – pomyślał. „Czy można to nazwać tchórzostwem?” Podczas gdy Skanderbeg wstrzymywał oddech w ciemnej jaskini, pająk utkał pajęczynę u jej wejścia. „Z pewnością nie ma tam nikogo” – stwierdził turecki wojownik i poszedł dalej. Giorgji żył ze wstrzymanym oddechem przez 25 lat. Wstał i wciągając powietrze zmieszane z pyłem drogi ruszył z marmurowym krzyżem na plecach. Nie napił się kawy. Do grobu matki zostało jeszcze ponad 70 kilometrów. Im więcej przeszedł, tym lżej mu było. Nie zauważył, że zabrał ze sobą pająka – pasażera na gapę, milczącego świadka dalszej pielgrzymki. Tym owadom zawsze sprzyjało szczęście. Nawet komuniści ich nie zabijali.

 

Nazwa miejscowości oraz imiona bohaterów zostały zmienione.

 

Wojciech Żmudziński SJ