Przemysław Artemiuk Demokracja w Kościele?

Głos Ojca Pio

fCzy Kościół powinien się demokratyzować, czy też ma zachować zdrowy dystans do każdego systemu społeczno-politycznego? Wydawać by się mogło, że skoro demokracja jest najlepszym z możliwych rozwiązań politycznych, tym bardziej Kościół powinien jej się poddać. Tak się jednak nie dzieje. Dlaczego? Aby znaleźć odpowiedź, musimy wrócić do początków Kościoła i zbadać jego genezę. Mądrość Sokratesa Zacznijmy jednak od Sokratesa. Filozof ten wyjątkowo nie lubił demokracji. Żywił do niej głęboką nieufność. Z czego ona wynikała? Gdzie miała swoje źródło? Ateński filozof, który sam siebie nazywał akuszerem myśli lub gzem kąsającym intelektualnie swoich rodaków, uważał, że demokracja po prostu nie uczy myślenia. Sokrates, wiodąc zasadniczy i głęboki spór z Ateńczykami, „nie zastanawiał się, który ustrój i z jakiego powodu ma wyższość nad którym. Pytania takie stawiali Platon i Arystoteles, udzielając na nie rozmaitych odpowiedzi, z których przynajmniej jedna miała odegrać fundamentalną rolę w teorii i praktyce politycznej świata zachodniego. Odpowiedź ta wskazywała na ustrój mieszany jako rozwiązanie optymalne. Ale nie taka była perspektywa Sokratesa. (…) Jego niechęć do demokracji była innego rodzaju. Podstawowym przedmiotem zainteresowania Sokratesa był człowiek i jego dusza, a filozofia, jaką proponował, miała pokazać drogi do rozwinięcia tego, co w człowieku najlepsze (to beltiston). Refleksja tego dotycząca nie powstawała wyłącznie poprzez abstrakcyjne wywody. Zrodziło ją też doświadczenie, a tym doświadczeniem była demokracja, szczególnie zaś typ ludzki, który ten ustrój obsługiwał, tworzył go i był przez niego tworzony. Takiego człowieka demokratycznego obserwował Sokrates, a wnioski, jakie wyciągał, nie były krzepiące”. Co w takim razie odnalazł ateński filozof? Po pierwsze, skonstatował, że w tym systemie trzeba brać pod uwagę opinię szerokich mas, które będą żądały od wszystkich, by upodobnili do nich swoją naturę (Gorgias). Po drugie, odkrył, że nie ma związku między kreatywnością myślenia a swobodą działania. Dobitnie ukazały to także przyszłe dzieje świata. Wobec ateńskiego systemu Sokrates pozostał nieufny, „nie lubił człowieka demokratycznego, ponieważ odnajdywał w nim głęboką niechęć do filozofii, do refleksji i autorefleksji, do poszukiwania prawdy. Dlatego uleganie demosowi stanowiło śmiertelne zagrożenie dla duszy”. Intuicja Wildsteina Z pewnością dzisiejsza postać demokracji zdecydowanie różni się od ateńskiego wzorca. Bronisław Wildstein dostrzega jej skarłowacenie, zepsucie i pozorność. „Żyjemy – zauważa publicysta – w świecie przebierańców i odwróconych pojęć. To, co deklarowane jest oficjalnie jako oczywistość, oczywiste wcale nie jest. Dominująca ideologia występuje w szatkach wolności, pluralizmu i dialogu, a stanowi zaprzeczenie tych idei; narzuca nam dyktat politycznej poprawności, cenzuruje język i odbiera możliwość wyboru. Zgodnie z nią odwróceniu ulec mają zasadnicze postawy cywilizacyjne. Seks ma stać się rzeczą publiczną, a religia – prywatną. Idea demokracji doprowadzona została do absurdu i funkcjonuje jako fetysz, czego przejawem jest próba przeniesienia jej zasad do rodziny, szkoły czy kultury. Jednocześnie we właściwej dla niej sferze politycznej coraz bardziej przekształca się w formalny rytuał, który skrywa zupełnie niedemokratyczne praktyki”. Cóż więc powinien zrobić Kościół w odpowiedzi na ekspansję demokratycznych procedur? Czy ma ulegać politykom domagającym się większej demokratyzacji struktur kościelnych? Odpowiedź tkwi w historii Kościoła. Wystarczy dobrze odczytać jego genezę, by zdać sobie sprawę, jak bardzo różni się on od demokracji. Geneza Kościoła Kościół nie powstawał z woli człowieka ani na drodze demokratycznych wyborów. Do połowy XX wieku w teologii katolickiej obowiązywała teza, iż Jezus, przekazując św. Piotrowi „władzę kluczy” (Mt 16,18 – „Ty jesteś Piotr, czyli Skała i na tej skale zbuduję Kościół mój”), wprost i bezpośrednio ustanowił Kościół. Z czasem, odwołując się do najnowszych badań historycznych i biblijnych, poszerzono perspektywę teologiczną. Dzisiaj mówimy o procesie rodzenia się Kościoła, na który składają się ściśle ze sobą powiązane fazy: zrealizowanie przez Jezusa obietnic dotyczących ludu Bożego zawartych w Starym Testamencie; adresowane do wszystkich wezwanie do nawrócenia i wiary w Niego; ustanowienie Dwunastu jako szczególnej wspólnoty; wybór Piotra i nadanie mu misji; odrzucenia Jezusa przez przywódców żydowskich; ustanowienie Eucharystii; odnowienie przez Chrystusa w fakcie zmartwychwstania swojej wspólnoty z uczniami; zesłanie Ducha Świętego, które staje się proklamacją istnienia Kościoła; wyjście uczniów do pogan i formowanie się wśród nich Kościoła. „Jezus chciał założyć swój Kościół” i wprowadzić tym samym zgromadzonych wokół siebie ludzi w porządek królestwa. Wspólnota wierzących nie jest zatem wymysłem uczniów, którzy pragnęli jedynie przechowywać pamięć o swoim Mistrzu. Początek Kościoła należy widzieć w planie Bożym, który stopniowo ujawniał się w historii. Dzieło budowy tej wspólnoty to proces złożony, a nie jednorazowe wydarzenie. W jego centrum stoi osoba Jezusa, którego całe ziemskie życie było ukierunkowane na powołanie ludu Nowego Przymierza. Tajemnicze słowo: sukcesja Aby uchwycić różnicę między Kościołem a demokracją, należy przywołać jeszcze jedno słowo, które także dzisiaj determinuje sposób kierowania wspólnotą kościelną. Jest nim sukcesja. W tradycyjnym rozumieniu to następstwo, dziedzictwo, spadek po kimś, prawo do objęcia tronu. Termin ten w chrześcijaństwie posiada jednak szczególne znaczenie. Pojawił się po raz pierwszy około 165 roku. Wyraża on zasadę, zgodnie z którą biskupi z woli Chrystusa są następcami apostołów. Według Henryka Seweryniaka sukcesja apostolska „oznacza nieprzerwany proces przekazu posłannictwa Dwunastu, dokonujący się w mocy Ducha Świętego przez sakramentalny akt święceń biskupich dla zachowania tożsamości ewangelicznej Kościoła”. Jan Paweł II widział w niej „wywodzącą się od samych początków nieprzerwaną ciągłość ważnych święceń biskupich”. Benedykt XVI również zwraca uwagę na tę cechę: sukcesja „jawi się jako kontynuacja posługi apostolskiej, gwarancja trwania w Tradycji apostolskiej, słowa i życia, powierzonej nam przez Pana”. Jest to ciągłość zarówno historyczna, jak i duchowa. Sukcesja wyraża się najpierw „w tym historycznym łańcuchu, jest gwarancją trwania we wspólnocie kościelnej kolegium apostolskiego zgromadzonego przy Chrystusie przez Niego samego”. Ma również wyraźny wymiar duchowy, ponieważ „w posłudze uważana jest za szczególne miejsce działania i przekazywania Ducha Świętego”. Sukcesję wyraża gest nałożenia rąk, którego dokonuje biskup konsekrator wraz biskupami danej prowincji. Jest ona również poświadczona listami sukcesyjnymi przechowywanymi w poszczególnych Kościołach. Zwraca na to uwagę św. Ireneusz z Lyonu: „Otóż każdy, kto chce zobaczyć prawdę, może stwierdzić w każdym Kościele tradycję apostołów na całym świecie. I możemy wyliczyć tych, których apostołowie ustanowili biskupami w kościołach, oraz ich następców aż do nas”. W przypadku sukcesji możemy mówić o jej wymiarze indywidualnym: „sięgająca w swoim źródle do konkretnego imienia apostoła, przysługuje tylko biskupowi Rzymu jako następcy św. Piotr Apostoła”, a także kolegialnym: „poszczególni biskupi nie są […] następcami konkretnych apostołów, chociażby sprawowali urzędy w Kościele bezpośrednio przez nich założone”. Szukając podstaw sukcesji, należy widzieć jej źródło w dziele Chrystusa (ustanowienie Dwunastu, akt przekazania im Eucharystii – Mk 14,17; uniwersalizm misji apostolskiej – Mt 28,19 i wiecznotrwałość Kościoła). Początki tej praktyki sięgają Nowego Testamentu (pierwszeństwo św. Jakuba Młodszego w Jerozolimie, wybór Siedmiu, obecność starszych), a rozwój przypada na czas poapostolski (List Klemensa Rzymskiego, Listy Ignacego Antiocheńskiego).        Kościół i demokracja O kształcie Kościoła nie zdecydowały więc procedury demokratyczne, ale pragnienie Jezusa, który chciał powołać wspólnotę uczniów. Dwunastu stało się komórką-matką. Na mocy sukcesji, o czym świadczą nowotestamentalne teksty, przekazali oni Chrystusową Ewangelię całemu światu, budując równocześnie trwałe struktury. Także dzisiaj Kościół, pielęgnując pamięć o swoich początkach, strzeże tej pierwotnej Tradycji, co nie oznacza jednak wrogości wobec demokracji. To prawda, że Kościół w epoce rodzenia się współczesnych systemów demokratycznych (XVIII-XIX w.) pozostawał do nich raczej zdystansowany, a momentami nawet bardzo krytyczny, dzisiaj jednak jego stosunek jest pozytywny, chociaż niepozbawiony ostrożności. Co niepokoi we współczesnych demokracjach? Na pewno chodzi o zbyt mocny akcent położony na wolność człowieka. Niekiedy może być ona mylona z wszelką formą niezależności od władzy, z odrzuceniem ograniczeń ze strony społeczeństwa, tworzeniem własnych systemów wartości. Czasami z demokracji wyłania się nawet anarchizm zabarwiony nihilizmem. Drugim niebezpieczeństwem pozostaje relatywizm. Joseph Ratzinger w debacie z Jürgenem Habermasem przekonywał, że nowoczesne pojęcie demokracji jest nierozdzielnie związane z tym terminem. Relatywizm zdaje się być dzisiaj gwarantem wolności. A przecież „państwo, także demokratyczne, nie może trwać, nie będąc wspólnotą przekonań etycznych, nie mając ugruntowanego fundamentu aksjologicznego”. Demokracja bez wartości, zauważył Jan Paweł II, „łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Oznacza to, że „państwo dla swej egzystencji potrzebuje ostatecznych kryteriów prawdy, dobra i sprawiedliwości. Ich źródłem nie może być demokracja – podstawową zasadą jest w niej przecież zasada większości, na jakiej zatem zasadzie demokracja miałaby podtrzymywać wartości wyznawane przez mniejszość? W rezultacie także demokratyczne państwo musi czerpać z zewnątrz niezbędną dla siebie miarę poznania i prawdy o dobru”. Istnieją bowiem, stwierdza J. Ratzinger, „prawa, wartości podstawowe, które nie podlegają dyskusji”. Czy zatem nie powinniśmy pytać raczej o wkład Kościoła w demokrację, aniżeli o demokratyzowanie się struktur kościelnych? Co może chrześcijaństwo dać systemom demokratycznym? Przede wszystkim wartości. Kościół zawsze uczył „ludzi idei i wartości przeddemokratycznych, które później okazały się istotne dla sukcesu myśli demokratycznej”.  O jakie wartości chodzi? Po pierwsze, o moralność. Skoro wiara chrześcijańska okazała się najbardziej „uniwersalną i racjonalną kulturą religijną […], również dzisiaj może oferować rozumowi podstawowe zręby wglądu moralnego, które uzasadniają nieodzowną dla życia społeczeństwa rozumną wiarę moralną”. Po drugie, o sprawiedliwość. Kościół zawsze pokazywał, że „istnieją moralne kryteria sprawiedliwości, niezależne od prawodawców, że można je poznać i że powinno się je stosować w życiu publicznym”. Po trzecie, o wolność wyznania: „Religie mogą wnieść swój wkład w rozwój demokracji pod warunkiem, że Bóg znajdzie miejsce również w sferze publicznej”. Benedykt XVI w encyklice Caritas in veritate stwierdził, że „wykluczenie religii ze sfery publicznej […] uniemożliwia spotkanie osób oraz ich współpracę dla rozwoju ludzkości. Ubożeją motywacje życia publicznego, a polityka wyraża się w formie ucisku i agresji”. Demokracja nie powinna w żadnym razie bać się religii, bowiem „obiektywne normy rządzące prawym działaniem są dostępne dla rozumu niezależnie od treści Objawienia”. Rolą religii w debacie publicznej nie jest proponowanie konkretnych rozwiązań politycznych, ale „pomaganie w oczyszczeniu i rzucaniu światła na stosowanie rozumu do odkrywania obiektywnych zasad moralnych”. Religia spełnia więc rolę korekcyjną względem rozumu, która niestety nie zawsze jest mile widziana. A przecież „«bez korekt, jakie daje religia, także rozum może paść ofiarą wypaczeń», ulegając manipulacji przez ideologie nieuwzględniające w pełni godności osoby ludzkiej”. Kościół z pewnością poradzi sobie bez demokracji, o czym mogliśmy się przekonać, żyjąc w Polsce komunistycznej. Nie jestem jednak pewien, czy demokracji wyjdzie na dobre odrzucenie kościelnej perspektywy.

 Przemysław Artemiuk 
Głos Ojca Pio | 10 maj 2019