Serdeczne podziękowania składam wszystkim parafianom, którzy ugościli pielgrzymów zmierzających rowerami na Jasną Górę. Otrzymałem piękny list dziękczynny od organizatorów pielgrzymki, którzy wyrażają się w samych pięknych słowach za wspaniałe przyjęcie. Ja tym bardziej jestem wdzięczny, gdyż pod moją nieobecność parafianie tak pięknie się zorganizowali, co świadczy o olbrzymim zaangażowaniu w sprawy naszej parafii. Piękne Bóg Zapłać wszystkim.

Ks. Dariusz Kiljan

proboszcz


 

Co robić, kiedy twój bliski pije?

Dzwoni kobieta i pyta, jak może pomóc swojemu synowi. Jest samotny. Ma pięćdziesiąt jeden lat. Pije. Zachęcała. Prosiła. Straszyła. Nic nie działa. Co ma zrobić?

Jakie znaleźć słowa? Co zrobić, żeby nie pił? Wątpliwości, którymi się ze mną dzieliła, można by sparafrazować, przywołując tytuł świetnego tekstu autorstwa doktora nauk medycznych Bohdana Woronowicza, wybitnego specjalisty w dziedzinie uzależnień: Co robić, żeby nie pomagać w piciu?. Nawiasem mówiąc, warto się z tym tekstem zapoznać.Zanim jednak przejdziemy do konkretnych rad podawanych przez autora, zatrzymajmy się na samym pytaniu. Mogą się za nim kryć dwa fałszywe założenia, które postaramy się zdemaskować. Po pierwsze, że problem ma wyłącznie osoba, która pije. Po drugie, że jego bliski może za niego sprawić, że sytuacja się poprawi.Oczywiście, to nie jest tak, że bliscy mają w tym wypadku związane ręce i niczego nie mogą zrobić, natomiast ich działania, żeby mogły odnieść skutek, muszą mieć na celu to, by osoba chora uświadomiła sobie, że ma problem, i podjęła konkretne działania. Bliscy mogą ją w tym wspierać, towarzyszyć jej, a także wystrzegać się często popełnianych w tej sytuacji błędów, na które wskazuje Woronowicz, natomiast nie mogą załatwić sprawy za chorego.

Po prostu porozmawiaj
Pierwsze, co warto zrobić, to po prostu porozmawiać. Jeżeli widzisz, że w Twojej rodzinie rozluźniły się więzi, każdy na własną rękę próbuje sobie poradzić ze swoimi problemami i ktoś, kto jest ci bliski, sięga w tej sytuacji po alkohol, warto po prostu się spotkać i porozmawiać. Dobrze będzie zadbać o odpowiednią, przyjazną przestrzeń i czas dla siebie nawzajem. Można na przykład przygotować świetną kolację i w jej trakcie opowiedzieć drugiej osobie o swoim zaniepokojeniu, by potem móc spokojnie jej wysłuchać. Towarzyszyłem takiej rozmowie w pewnej rodzinie. Okazało się, że nie samo picie było problemem. Ono miało dać ucieczkę od problemów, które udało się namierzyć i nazwać. Sama rozmowa była do tego przyczynkiem. Dobrze jest zacząć od rozmowy o życiu.
Często radzę małżeństwom, żeby przynajmniej raz w miesiącu mieli możliwość spotkać się i porozmawiać ze sobą szczerze w cztery oczy. Mogą pójść na spacer albo wyjść razem do restauracji i zjeść wspólnie kolację. Ważne, żeby znaleźli odpowiednią przestrzeń i czas na otwartą rozmowę o tym, co ich cieszy, co martwi, co gniecie, co spędza im sen z powiek. Jeśli będą to robić systematycznie, po jakimś czasie łatwiej przyjdzie im się otworzyć. Muszą zbudować zaufanie. Zresztą to nie dotyczy jedynie małżonków. Podobnie jest z dziećmi. Na przykład ojciec może zrobić synowi co jakiś czas tak zwany „chłopski wieczór” i pójść z nim gdzieś. W przypadku dorastającej córki może ją zabrać do dobrej restauracji. Wtedy jest szansa, że dowie się o problemach dziecka, zanim ono narobi sobie kłopotów i na przykład sięgnie po narkotyki albo alkohol. Daje to też szansę na odpowiednią pomoc. Kiedy studiowałem w Rzymie, zdarzało mi się po dwudziestej drugiej odwiedzać irlandzki pub.Widziałem tam rodziców ze swoimi dorosłymi dziećmi, którzy raz na jakiś czas wpadali na piwo, żeby porozmawiać. Tak, pili razem alkohol. On wcale nie musi być wrogiem budowania relacji.

 

A co jeśli więzi rodzinne są nadszarpnięte?

 

Wróćmy jednak do przypadku, kiedy więzi w naszej rodzinie są mocno nadszarpnięte i mamy podejrzenia, że ktoś z naszych bliskich już w nieodpowiedni sposób korzysta z alkoholu. Rzecz jasna w czasie kolacji we dwoje nie podajemy wtedy alkoholu, bo chcemy wspólnie nazwać problem i zmierzyć się z nim, zamiast przed nim uciekać. Chodzi o to, żeby okazać czujność, zainteresowanie. Rozmowa może wbrew pozorom wiele zdziałać. Pamiętam, że jakiś czas temu dostrzegłem pewne problemy u mojego kolegi z zakonu. Ponieważ uchodziłem za żartownisia i prześmiewcę, poprosiłem naszego generała, żeby zabrał go do restauracji i z nim porozmawiał. Zrobił to, a dzięki temu, że cieszył się dużym autorytetem wśród nas, ta rozmowa miała ogromne znaczenie i przyniosła dobry skutek. On uratował tego człowieka. W rozmowie chodzi o to, żeby wyjść naprzeciw drugiemu, wysłuchać go, pomóc mu, a nie wytknąć mu jego błędy i zaniedbania. Być może ta osoba ma na przykład depresję i powinna udać się do specjalisty. Jeśli obawia się wizyty u psychiatry, można zaproponować jej swoje towarzystwo. Picie najczęściej jest wtórne względem innych problemów, które tkwią o wiele głębiej. Często alkoholizm wynika z tego, że ktoś cierpi na depresję, a nie umie tego dostrzec i sięgnąć po fachową pomoc. Rozmowa to oczywiście jedynie pierwszy etap. Jeżeli widzę, że ktoś rozwiązuje swoje problemy za pomocą alkoholu, to otrzymuję wyraźny sygnał, żeby mu pomóc. Oczywiście trzeba wiedzieć, jak to robić. Problemem nie jest to, że rodzina alkoholika nie chce mu pomóc, ale jak to robi. Pomagając w niewłaściwy sposób, może nieświadomie zaszkodzić sobie i choremu. Popełniane błędy często wynikają z niewłaściwego podejścia do samego alkoholizmu.
Pomoc, która szkodzi
Zamiast uznać w nim chorobę, która wymaga odpowiedniego postępowania, widzę hańbę dla rodziny, powód do wstydu. Dlatego zaczynam to ukrywać. Dochodzi do tego, że kupuję alkoholikowi alkohol tylko po to, żeby pił w domu, a nie poza nim, i nie chodził go kupować w stanie nietrzeźwym, albo piję z nim, mając nadzieję, że wtedy wypije mniej. Niekiedy ludzie uważają, że alkoholik może sam z siebie przestać pić. Absurd takiego myślenia widać, jeśli przypomni się o tym, że alkoholizm jest chorobą. Wymagać od alkoholika, żeby przestał pić, to tak, jak wymagać od przeziębionego, żeby przestał mieć katar. Jeśli wymuszam na alkoholiku obietnicę, że przestanie pić, proszę, grożę, łaję jak małe dziecko, to sprawiam, że w końcu składa on obietnice bez pokrycia. To z kolei tylko pogłębia jego poczucie winy, które towarzyszy chorobie. Nawiasem mówiąc, to, że za swój alkoholizm osoba uzależniona wini wszystkich naokoło, nawet swoje malutkie dzieci, wynika właśnie z tego, że w głębi serca czuje się winna, co stara się ukryć i od czego się znieczula. Niewłaściwe podejście do problemu alkoholizmu w rodzinie może wynikać także z błędów, o których wspomniałem na początku tego rozdziału. Pierwszy z nich polega na tym, że zakładam, iż mogę zaradzić problemowi alkoholika na własną ręką, zupełnie go w to nie angażując. Alkoholik traci pracę, więc utrzymują go bliscy, spłacają jego długi, płacą odszkodowania za wyrządzone przez niego szkody, robią zakupy, gotują mu, opiekują się nim, zwłaszcza kiedy wypije. Tym samym stwarzają mu niezwykle komfortowe warunki, żeby… pił dalej. Wspomniałem już, że pierwszym krokiem w stronę trzeźwienia jest przyznanie się do bezsilności, w czym paradoksalnie pomaga trudne położenie wynikające z picia. Jeżeli bliscy chronią mnie przed trudami wynikającymi z picia, to uniemożliwiają mi uświadomienie sobie, że jestem bezsilny wobec tego, że piję, i jaką destrukcję to powoduje w moim życiu. W przywołanym tekście doktor Woronowicz wspomina właśnie o tego rodzaju błędach, które prowadzą, a później znamionują koalkoholizm, zwany także współuzależnieniem. Warto poświęcić mu więcej uwagi, żeby przyjrzeć się sytuacji swojej rodziny także pod tym kątem.

 

Problem osoby współuzależnionej
Jeżeli problemem alkoholika jest to, że znieczula się, by nie dostrzegać, że ma jakieś kłopoty, z którymi sobie nie radzi, to problemem osoby współuzależnionej jest to, że dostrzega kłopoty i próbuje za wszelką cenę samodzielnie im zaradzić, biorąc na siebie całą winę za zaistniałą sytuację. To najczęściej nie dotyczy jednej osoby, ale całej rodziny alkoholika. Jedna osoba uzależniona generuje średnio aż sześć osób współuzależnionych w swoim otoczeniu. Ich świat kręci się wokół alkoholika. Życie tych osób skoncentrowane jest na tym, żeby pomóc osobie, która pije. Ona z kolei z czasem ubożeje, traci pracę, obojętnieje emocjonalnie, jest niesłowna, nie potrafi budować głębszych więzi, jest nieobecna w życiu swojego współmałżonka i dzieci. To powoduje, że jego bliscy z czasem także zamykają się na głębsze relacje, żyją w lęku i nieustannym poczuciu winy. Na przykład małe dzieci słyszą, że to ich wina, że mama czy tata pije. I wierzą w to. To są głębokie rany. Za wszelką cenę chcą uratować życie, najpierw swojemu pijącemu rodzicowi, a nieraz, w dorosłym życiu, także swojemu współmałżonkowi. Zdarza się, że mają tak silną potrzebę ratowania alkoholika, że nieświadomie otaczają się osobami z podobnym problemem. Można to tłumaczyć tym, że to jedyna więź, jaką znają, więc decydują się na takie relacje, niezależnie od tego, jak trudne one są. Szukają swego. Tak jak za granicą Polak szuka Polaka, bo umie się z nim dogadać.

Fragment pochodzi z książki „Wspólna droga do wolności. Poradnik dla alkoholików i ich bliskich”

 


Za tydzień , w niedzielę gościmy grupę 70 pielgrzymów, jadących rowerami do Częstochowy. Chcemy ich ugościć obiadokolacją. Proszę więc drogich parafian o ciasto, kanapki, pierogi lub naleśniki. Zgłaszać pomoc można dziś w zakrystii. DARY PRZYNOSIMY W NIEDZIELĘ O G. 15 OO. „DOBREGO DAWCĘ BÓG MIŁUJE”


„Zapraszamy wszystkich do udziału w szczecińskich obchodach
Uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa, w piątek, 23 czerwca br.
Uroczysta procesja eucharystyczna rozpocznie się nieszporami w kościele
pw. św. Andrzeja Boboli przy ul. Pocztowej o godz. 17.30 i będzie zmierzać do
Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa, gdzie o godz. 19.00 zostanie
odprawiona Uroczysta Msza Święta odpustowa, po niej nastąpi Akt oddania
Kapłanów i zawierzenie miasta Szczecina Najświętszemu Sercu Pana Jezusa”.


My, wieczni chłopcy

Konrad Kruczkowski

Paradoks męskości polega na tym, że choć nie można jej nadać, to na pewnym etapie domaga się ona potwierdzenia. Próbujemy zagłuszyć ten wewnętrzny głos, ale jest on trwale zakorzeniony w każdym z nas. W efekcie większość mężczyzn idzie przez życie udając. Nam, wiecznym chłopcom, brakuje odwagi.

Większość mężczyzn, których znam nie mówi o sobie albo ma z tym wyraźny problem. Godzinami potrafimy rozmawiać o swojej pracy, polityce, filmach, rzeczach, które ostatnio kupiliśmy lub chcemy kupić. Jesteśmy mistrzami w krytykowaniu innych. Kiedy jednak przychodzi mówić o tym, co jest wewnątrz nas, o naszych ranach i pragnieniach, zaczynamy się dusić.
Oskarżamy o ten stan rzeczy patriarchalną kulturę i wzorzec męskości, który nam nadała. Mówimy, że winny jest stereotyp, do którego mężczyźni próbują się dostosować, ale w rzeczywistości do niego nie pasują. Ma to rodzić szereg wewnętrznych napięć. To bzdura i nie zaskakuje, że tubą podobnych poglądów najczęściej są kobiety. To nie oskarżenie – to prosta obserwacja: syty nie zrozumie głodnego.
Tragedią naszych czasów jest to, że sami zaczęliśmy wierzyć w tę złą diagnozę. Świat chce żebyśmy nasze słabości obnażali publicznie, byli zawsze opanowani i łagodni, nie podejmowali zbędnego ryzyka, rywalizację zamienili na pracę zespołową a w końcu dbali o siebie w typowo kobiecy sposób… Wymieniać można bez końca, a wielu z nas funkcjonuje wg tych oczekiwań. Odnosimy sukcesy zawodowe, a w naszych rodzinach pozornie wszystko jest tak, jak powinno.
Zawsze jednak przychodzi moment, czasem ledwo dostrzegalny, kiedy podskórnie czujemy, że w tej układance czegoś brakuje. A wtedy znów uciekamy. W pracę, w używki, w kompulsywną rozrywkę, w relację z kolejną kobietą albo wykorzystujemy obecną, aby ugłaskała nasz strach. Czasem uciekamy do innych mężczyzn, ale tylko takich, którzy nie powiedzą sprawdzam. Wybieramy aktorów podobnych do nas.
Strach, który jest w nas
Boimy się swojej męskiej tożsamości bo wiemy, że ona jest kaleka – czegoś nam brakuje. Wiemy, że pod wszystkimi pozorami, które tworzymy, kryje się pustka. A pytanie o to, co jest w nas naprawdę, traktujemy jak rzucenie kart na stół. Wiemy, że przegraliśmy. A więc udajemy jeszcze bardziej. Do wyboru pozostają dwie maski: pierwsza, która mówi, że mamy wszystko to, czego potrzebujemy (mam na myśli zasoby wewnętrzne) i druga, z komunikatem: wcale tego nie potrzebuje. Zwykle – w zależności od sytuacji – żonglujemy tymi dwiema postawami.
Brak autentyczności to pierwszy i najbardziej widoczny objaw męskości, która nie została potwierdzona. Aby to zobrazować posłużę się trzema przykładami swoich przyjaciół. Ich imiona oraz kilka szczegółów zostało zmienionych. Pozwolili na wykorzystanie ich historii.
Piotr odsiaduje 15-letni wyrok. Trzy lata przed końcem kary. W różnych więzieniach i aresztach śledczych spędził blisko 20 lat. Tym razem został skazany za włamanie i pobicie ze skutkiem trwałego uszczerbku na zdrowiu. Duży, wytatuowany gość, dobrze zbudowany. Przez długi czas nie podawał mi ręki. Nasza przyjaźń zaczęła się dość kuriozalnie. Po jednym ze spotkań Piotr podszedł do mnie i bardzo poważnie powiedział, że jeśli nie będę żył dobrze (i tak, jak deklaruję, że chcę żyć), to po wyjściu na wolność znajdzie mnie i nie będzie to miłe spotkanie. Użył słów, których nie powinno się przytaczać publicznie.
Na początku byłem wystraszony, później sytuacja mnie rozbawiła, a na końcu zrozumiałem, że ten człowiek swoim językiem mówi do mnie: jesteś dla mnie ważny – chcę, żebyś był dobrym człowiekiem.
Podczas jednej z rozmów Piotr stwierdził, że boi się wyjść na wolność. Wspomniał, że przestępcze środowisko, które na niego czeka, jest wszystkim co ma, a jednocześnie wie, że będąc wśród tych ludzi znów postąpi niewłaściwie.
W jego życiu czegoś zabrakło, a kiedy zaczął zadawać sobie fundamentalne pytanie „kim jestem i czy mam wszystko czego potrzebuję?” odpowiedź nie padła. Nie było obok mężczyzny, który mógłby je udzielić, a żadna kobieta nie jest w stanie tego zrobić. Przemocą i dominacją zaczął szukać odpowiedzi wśród ludzi takich jak on. Nigdy nie chciał krzywdzić innych. Bał się, że jest niewystarczający, a życie na krawędzi pozwoliło ten strach nakarmić.
Marcin był wysoko postawionym menadżerem w jednej z międzynarodowych korporacji. Świetnie zarabiał, dbał o siebie w nieprzesadzony sposób. Nieźle zbudowany, zawsze uśmiechnięty. Typ życiowego zdobywcy. Kiedy pojawiało się zaproszenie do kolejnego przetargu, pracę zaczynał od wywiadu, która z konkurencyjnych firm bierze w nim udział. Lubił mówić, że goście mają już pozamiatane. Zwykle wygrywał.

Poznaliśmy się przy okazji jednego z takich wydarzeń; poprosił o konsultacje i po krótkich negocjacjach dobiliśmy targu. Łączą nas podobne zainteresowania więc zaczęliśmy spotykać się prywatnie. Po jakimś czasie zobaczyłem, że praca zostaje w jego głowie na długo po opuszczeniu biura. Mówił tylko o niej. Niezależnie od tematu, od jakiego zaczynaliśmy rozmowę, wcześniej czy później kończyło się na pracy. Znałem to aż nazbyt dobrze.
Praca stała się tym, co zaczęło go określać. Skuteczność zawodowa stanowiła papierek lakmusowy dla poczucia własne wartości. To okropna pułapka, w której rodzina obrywa rykoszetem w pierwszej kolejności. Po jakimś czasie Marcin zwierzył się, że nieustannie udaje. Tak naprawdę okropnie bał się rywalizacji, każdej tej chwili, w której w pracy coś może pójść nie tak. Nienawidził, kiedy firma zatrudniała kogoś nowego w obszarze jego kompetencji – obawa, że ta osoba może okazać się lepsza niż on spędzała mu sen z powiek. Nie chodziło nawet o to, że straci pracę, ale o to, że przestanie być postrzegany jako lider, numer jeden. Żaden mężczyzna, który byłby dla niego autorytetem, nigdy nie powiedział mu, że to nie jest aż tak ważne.
Jest w Kościele środowisko ludzi, którzy za swoje główne powołanie obrali (celowo piszę, że obrali a nie odkryli) wyszukiwanie i wskazywanie zła. Michał to jeden z nich. Kolorytu sprawie dodaje jego fascynacja tradycyjną formą sprawowania liturgii i skłonność do krytyki niemal wszystkiego co przyniósł Sobór Watykański II. Na jednym z forów wdaliśmy się w niezdrową pyskówkę, która skończyła się niezbyt przyjemnym dialogiem: Michał stwierdził, że już dawno postawiłem się poza Kościołem, a ja skwitowałem to mało wyszukanym „jesteś debilem”. Nie wytrzymałem bo gość był tak okrutnie bystry, że mając rację i tak nie miałem szans.
Następnego dnia przeprosiłem, a między nami powstała przestrzeń do rozmowy. Wymieniliśmy się kontaktami na Facebooku i zobaczyłem, że ten inteligentny, bystry chłopak z forum to wcielenie siedmiu nieszczęść. Wygląd niemal zawsze koreluje z tym, co kryje się w nas. Zobaczyłem ubranego w zbyt duży golf, kompletnie wychudzonego, zaniedbanego chłopca z dziewiczym zarostem wokół ust. Typ chłopaka, który zawsze wybierany jest do drużyny na samym końcu. Obraz był kompletnie niespójny z tym, co jeszcze kilka dni temu mogłem zobaczyć, kiedy prowadziliśmy spór. I nie chodziło o temat, ale o formę i zaciekłość.
Działał ten sam, odwieczny schemat. Czujemy, że czegoś nam brakuje, ale ten głód chowamy w sobie i zakrywamy go świetną pracą, agresją, albo kompletnym wycofaniem za ekran komputera. Półśrodek, który nie pozwala nam dorosnąć.
Dobra wiadomość jest taka, że stosując nawet najbardziej wyszukane racjonalizacje, nie jesteśmy w stanie wyrwać z siebie wzoru męskości. Intuicyjnie wiemy czym ona jest. Problem polega na tym, że nie wiemy jak sobie z tym poradzić, bo nikt nam o tym nie powiedział. Jestem pewien, że w każdej z tych historii mogłeś znaleźć coś z samego siebie.
Przygoda bycia sobą
Pierwszy krok na drodze do znalezienia własnej tożsamości to akceptacja, że ją zgubiliśmy i czegoś nam brakuje. Tu nie ma drogi na skróty. Patriarchalna kultura, która krytykowana jest za pomniejszanie roli kobiety (ta krytyka jest strasznym aktem ignorancji – o tym innym razem) posiadała element, którego dzisiaj brakuje nam tak bardzo. Otóż ojciec był mentorem. My, mężczyźni szukamy autorytetów i potrzebujemy przykładu. To dlatego, kiedy w domu coś zawodzi, szukamy wsparcia u trenera, duchownego, nauczyciela. W którymś momencie łańcuch został przerwany i wmówiono nam, że to głupie. Wszyscy za to płacimy brakiem autentyczności.
Jakiś czas temu przestałem udawać. Nie, nie tak permanentnie, ale coraz częściej potrafię schwytać samego siebie na tym procederze. Długo szukałem odpowiedzi na pytanie co jest nie tak?  Towarzyszyło mi powracające poczucie, że czegokolwiek bym się nie podjął i cokolwiek nie zrobił, zmęczenie rzeczywistością wróci. Odpowiedź nie przyszła z żadnej z mądrych książek, najlepszych medytacji, długich modlitw (nie bezpośrednio, wierzę, że każda z nich została wysłuchana) i szukania sensu. Studia teologiczne przyniosły wiele dobra, ale okazały się kolejną formą ucieczki.
Ktoś powiedział mi wówczas, żebym przestał szukać rzeczy wzniosłych, a znalazł kilku przyjaciół. Takich, którzy poklepią po plecach mnie, a nie moje maski. To wtedy zaczęła się trwająca do dzisiaj przygoda bycia sobą.
Piszę o tym, bo co jakiś czas spotykam ludzi, którzy mają dość. Mężczyzn, którzy idą przez życie wystraszeni, ale tli się wpisana w ich naturę potrzeba rywalizacji, ryzyka, bycia bohaterem dla tej jednej jedynej.
Dzisiaj ja sam chcę bić się z własnymi słabościami i wygrywać, podejmować ryzyko i pozwolić sobie pomóc tam, gdzie już brakuje sił. Być bohaterem dla tej jedynej. W codzienności. A jeśli komuś wydaje się to trochę śmieszne lub naiwne, to pozostaje mi jedynie szczerze mu współczuć.

To pierwszy tekst z dłuższego cyklu My – mężczyźni, który postanowiłem zrealizować dla wspierającej mnie społeczności Banity. Ta praca jest moim „dziękuje” dla wszystkich mężczyzn, których obecność pozwala mi być dobrym mężem, ojcem, bratem, synem, przyjacielem. Jesteście ważni. Tekst pierwotnie ukazał się na blogu: haloziemia.pl