Piotr Żyłka

Zaraz po zakończeniu Synodu „obrońcy rodziny i tradycji” ogłosili swoje zwycięstwo. „Ave Maria! Kościół uratowany!”. A ja się pytam – z kim zwyciężono i przed czym niby uratowano Kościół?

Tydzień temu sobotni wieczór spędziłem na Wieczorze Łaski u księży saletynów w Krakowie, organizowanym przez Fundację Malak i o. Adama Szustaka OP. Wróciłem do domu koło 3 nad ranem. Włączyłem komputer, żeby sprawdzić, czy na finiszu Synodu poświęconego rodzinie wydarzyło się coś ciekawego. Wszedłem na Facebooka i zostałem zbombardowany linkami do artykułów z sensacyjnie brzmiącymi tytułami. Sens wiadomości był w wielu wypadkach podobny – Synod zakończył się klęską „wstrętnych liberałów”, koszmarna i szkodliwa dyskusja zakończona, Kościół może wrócić do stanu sprzed tego budzącego niepotrzebny zamęt spotkania.

Gdybym uwierzył w relacje konserwatywnych katolickich portali i nie poszukał dokładniejszej informacji w innych źródłach, to pewnie nigdy bym się nie dowiedział o kilku niezwykle ważnych detalach, które mają fundamentalne znaczenie dla osób próbujących zrozumieć, co się wydarzyło w ostatnich tygodniach w Watykanie.

Kilka przykładów. Nie jest prawdą, że większość kardynałów odrzuciła z Relatio Synodi trzy punkty dotyczące rozwodników i homoseksualistów. Te punkty nie uzyskały wymaganej większości 2/3 głosów, ale za każdym z nich opowiedziała się więcej niż połowa Ojców Synodalnych. Nie jest też prawdą, że owe punkty zostały wykreślone z dokumentu, przepadły i już nikt nie będzie o nich dyskutować. Papież Franciszek postanowił opublikować całość sprawozdania z obrad (czyli włącznie z 3 „kontrowersyjnymi” punktami) i w pełnej formie wysłać go do konferencji episkopatów poszczególnych krajów. Niby niuanse, ale zupełnie zmieniają obraz sytuacji.

Mnie najbardziej cieszy, że Ojciec Święty zaprosił cały Kościół do otwartej dyskusji. Najpierw była słynna ankieta, później hierarchowie zebrali się w Watykanie i w swobodny sposób podzielili się swoimi opiniami. Na zakończenie Synodu Franciszek powiedział: „Brawo! Dobrze pracowaliście. Właśnie takiej wymiany myśli chciałem. A teraz idziemy do przodu”. To bardzo ważne słowa, bo tak naprawdę jesteśmy na początku długiej drogi. Teraz wszystko znowu wraca na poziom Kościołów lokalnych, gdzie – miejmy nadzieję – odbędą się poważne dyskusje, do których zaproszeni zostaną przedstawiciele różnych środowisk i wspólnot. A za rok Ojcowie znowu spotkają się w Rzymie, by jeszcze raz porozmawiać o tym, jak Kościół powinien odpowiadać na wyzwania i trudności stojące przed współczesną rodziną.

Kilka dni temu brałem udział w nagraniu audycji w Radiu Kraków. Rozmawialiśmy o Synodzie. W studiu była też Karolina. Karolina żyje w związku niesakramentalnym. Do radia przyszła z małym, roześmianym synkiem. Ona też jest pogodną kobietą. Zapytana o to, czy przystępuje do komunii, powiedziała, że oczywiście tego nie robi. Bo wie, że sama podjęła taką a nie inną życiową decyzję i pogodziła się z konsekwencjami. Wszystko wygląda OK, ale kiedy mówi o tym, jak patrzy na ludzi przyjmujących Ciało Chrystusa, jej głos się załamuje, widać w jej oczach ogromny smutek.

Kiedy widzę takiego konkretnego człowieka, to się zastanawiam, jak ktokolwiek może bez chwili zawahania oceniać i mówić, że „to są przecież zatwardziali grzesznicy, cudzołożnicy i sami sobie są winni”. W ciągu ostatnich tygodni słyszałem i czytałem wiele tego typu wypowiedzi. Wcale nie twierdzę, że powinniśmy dopuścić wszystkich do komunii. Nie mam też gotowych odpowiedzi na inne pytania, które rozbudziły dyskusję na Synodzie. Ale kiedy słyszę te wszystkie głosy oburzonych, niezadowolonych i rozdzierających szaty „bo ktoś śmie zadawać takie pytania”, to muszę przyznać, że jestem zdziwiony.

Chrystus przyszedł na świat, żeby ludzi leczyć. Bez warunków wstępnych. To oczywiście nie znaczy, że mamy zmieniać doktrynę. Ale fundamentalna wrażliwość na dramat drugiego człowieka, wyciągnięcie do niego ręki, próba zrozumienia jego problemów – to chyba nie jest zbyt wiele. Marzy mi się Kościół, który będzie po prostu wrażliwy na każdy rodzaj ludzkiej biedy. Bo jak mówił Jan Paweł II – to człowiek jest drogą Kościoła.


Uratuj swoje małżeństwo

Wprost nie wypuszczałam z ręki koronki do Bożego Miłosierdzia w najostrzejszej fazie kryzysu i przetrwaliśmy, choć było trudno. Bo małżeństwo to nieustanna praca nad sobą, bez chwili przerwy. Dla wspólnoty „Sychar” nie ma małżeństwa, którego nie da się uratować.

Problemy z komunikacją lub jej brak w małżeństwie, zbyt długa nieobecność jednego z małżonków, nieumiejętność oderwania się od rodziców, kryzys wiary, zdrada, nałogi, przemoc. Jak mówią ludzie ze Wspólnoty Trudnych Małżeństw „Sychar”, wiele osób nie jest dojrzałych na tyle, by po ślubie wziąć na siebie wszystkie małżeńskie obowiązki. We wspólnocie ratuje się rodzinę w najróżniejszych trudnościach i fazach kryzysu.

Można się wypłakać

Pomoc w „Sycharze” polega przede wszystkim na wsparciu osób znajdujących się w podobnej sytuacji i mających katolicki system wartości. Tutaj można wypłakać trudne sprawy i wraz z innymi konstruktywnie podejść do problemu, można skorzystać z terapii, warsztatów. Ale najważniejsze jest odkrywanie głębi sakramentu małżeństwa.

– W działaniach opieramy się na przekonaniu, że każde sakramentalne małżeństwo w każdej fazie kryzysu jest do uratowania – wyjaśnia ks. Paweł Dubowik, krajowy duszpasterz wspólnoty. – Nie wchodzimy w mentalność rozwodową proponującą ucieczkę od problemu, ale dokładamy wszelkich starań, by pary weszły na drogę wewnętrznego uzdrowienia.

Silni, świadomi i odważni

– W naszym związku brakło świadomości, że Bóg podczas sakramentu małżeństwa realnie wszedł w nasze życie – mówią Anna i Paweł, małżonkowie z siedmioletnim stażem. – Dopiero gdy pozew rozwodowy był na wokandzie, zaprosiliśmy Go, każde na własną rękę, do naszego życia, prosząc o interwencję. Od tamtego momentu zaczęliśmy spotykać na naszej drodze ludzi i doświadczać wydarzeń, które zmieniały nasz sposób myślenia.

– We wspólnocie mocno podkreślamy, że małżonkowie nie są w związku sami, lecz jest z nimi obecny Chrystus, że w modlitwie mogą się odwołać do łask płynących z sakramentu – mówi ks. Paweł Dubowik. – Z drugiej strony, że muszą podjąć konkretną pracę nad swoim małżeństwem, korzystając z odpowiednich narzędzi, które podpowiada im nauka. Nie da się uratować małżeństwa, mówiąc jedynie Panu Bogu: «Ratuj», ani też postanawiając, że naprawi się je samemu, bez Bożej pomocy.

W pracy nad sobą pomagają m.in. warsztaty „Wreszcie żyć – 12 kroków ku pełni życia”, oparte na programie dla osób uzależnionych i dostosowane do rozwoju duchowego małżonków (narzeczonych). Obejmują takie umiejętności jak poznanie samego siebie, siebie w relacji do drugiego i do Pana Boga i pracę nad sobą.

– Często widzę zmiany, jakie zachodzą w ludziach – mówi ks. Paweł. –  Ze słabych i zagubionych stają się silni w wierze, samoświadomi i odważnie podchodzą do życia.

Bóg i terapia

– Naszej intensywnej pracy nad małżeństwem towarzyszyła wspólna regularna modlitwa – mówią Anna i Paweł. – W najostrzejszej fazie kryzysu wprost nie wypuszczałam z ręki koronki do Bożego Miłosierdzia. Mąż podobnie czynił z ewangeliarzem. Jesteśmy przekonani, że bez modlitwy nie dalibyśmy rady. Po półtora roku od podjęcia decyzji o budowaniu małżeństwa jest między nami dużo lepiej. Lepiej się porozumiewamy, a gdy dochodzi do sporów, nie są one tak ostre jak w przeszłości.

W „Sycharze”, oprócz emocjonalnego wsparcia i programów pracy nad sobą, można korzystać z konkretnej pomocy duchowej: różnych form modlitwy, rekolekcji, rozmów z duszpasterzem. Każdy może dołączyć do grupy modlitewnej na Skypie, która spotyka się codziennie (szczegóły na Forum Pomocy „Sychar”: www.kryzys.org).

– Jestem pod wrażeniem osób, które mimo ogromnego bólu i skrzywdzenia potrafią mówić o współmałżonku w sposób pełen ciepła – mówi duszpasterz. – Zadziwia mnie, jak wiele godzin i dni niektórzy potrafią poświęcić, by podźwignąć poranionego człowieka. I jak często zaczyna on potem z radością funkcjonować i staje się lekarzem i świadkiem Bożej obecności dla kolejnych skrzywdzonych.

Świadkowie cudów
Do wspólnoty „Sychar” przychodzą osoby, które czerpią stąd przez krótki czas, i takie, które angażują się w niej przez wiele lat.

– Widzieliśmy we wspólnocie, jak były uzdrawiane małżeństwa, które wydawały się nie do uratowania: jeden ze współmałżonków zawarł drugi, niesakramentalny związek, był uzależniony od alkoholu, stosował fizyczną i psychiczną przemoc – kontynuuje ks. Dubowik. – A po pewnym czasie decydował się na powrót do sakramentalnego związku, dzięki terapii przestawał pić, bić i znęcać się psychicznie. To bardzo ważne, by w trudnych przypadkach odbudowę małżeństwa rozpoczynać dopiero wtedy, gdy krzywdziciel przeszedł nawrócenie i pracuje nad sobą.

– Ważne też, by rozpoczynając naprawę związku, nie robić tego z poczuciem dumy czy wyższości. By szukać także dobra współmałżonka, dążyć do pojednania – mówią Anna i Paweł. –  A gdy sprawa rozwodowa jest w sądzie, by przypominać adwokatowi i kontrolować jego działania: aby dążył nie do rozwodu, ale zabiegał o ocalenie małżeństwa.

Sycharowicze podkreślają: gdy podchodzi się do małżeństwa z założeniem, że chcemy być ze sobą na zawsze, to zaczyna się poszukiwać takich rozwiązań i usprawnień, by związek dobrze funkcjonował.

– Nigdy, ani w żartach, ani w złości nie mówmy, że zażądamy rozwodu – mówią. – To niszczy relację ze współmałżonkiem i z Bogiem. I może otworzyć mentalnie i duchowo drogę do takich działań.


Czy muszę zostać członkiem AA?

Dlaczego warto wytrzeźwieć? A czy jest jakiś sensowny powód, dla którego wytrzeźwieć nie warto? No, tak… odezwała się moja – ponoć typowa dla alkoholików – przekora. Jak to zaobserwowało wielu psychiatrów, przekora jest rzucającą się w oczy cechą znacznej części alkoholików (12 Kroków i 12 Tradycji” s. 33).

Trzeźwość, trzeźwienie, to w naszym języku dwa różne pojęcia. Pierwsze z nich to czas, w którym organizm pozbywa się alkoholu. Zwykle kilka-kilkanaście godzin po wypiciu ostatniej jego dawki. Tak rozumianą trzeźwość sprawdza się testerem trzeźwości zwanym alkomatem. Kierowcy znają go zapewne najlepiej. Ta trzeźwość mnie nie interesuje, to kwestia banalna i… oczywista. Obiektem mojego zainteresowania jest trzeźwość, która świadczy o zdrowym rozsądku, rzeczowości; czasem mówimy o kimś, że trzeźwo myśli. Takiej właśnie trzeźwości pragnę i pożądam.

Ludzie zdrowi, to jest nieuzależnieni, nie muszą tracić zdrowy rozsądek nawet po niewielkiej ilości alkoholu. Alkoholicy (najczęściej) nie myślą trzeźwo nawet wtedy, kiedy od kilku dni albo i dłużej zachowują abstynencję.  Abstynencja nie zapewnia trzeźwości automatycznie i wielu z nas, alkoholików, zdaje sobie z tego sprawę. Oto kilka stwierdzeń pochodzących z naszej książki „Anonimowi Alkoholicy”:

Alkohol jest bowiem tylko symptomem naszej choroby. Musieliśmy zatem dotrzeć do jej istotnych przyczyn i warunków, które sprzyjały jej rozwojowi.

Zaprzestanie picia to dopiero pierwszy krok oddalający nas od pełnego napięcia życia. To pierwszy krok ku normalności.

Uważamy, że wyeliminowanie picia jest tylko początkiem pracy nad sobą.

Dlatego sądzimy, że człowiek, który uważa iż tylko wystarczy nie pić nie przemyślał wszystkiego.

Albo ten, który wydaje mi się jest najlepszą odpowiedzią na pytanie, dlaczego warto jest wytrzeźwieć: Mężczyźni i kobiety piją głównie dlatego, że lubią efekty działania alkoholu. Doznawane wrażenia są tak nieuchwytne, że choć przyznają oni sami, iż jest to szkodliwe, nie mogą po jakimś czasie rozróżnić prawdy od fałszu. Dla nich życie z alkoholem wydaje się stanem normalnym. Bez alkoholu są skorzy do gniewu i rozgoryczenia, dopóki nie zaznają uczucia ulgi i uspokojenia, które przychodzi wraz z wypiciem kilku kieliszków, co przecież innym uchodzi całkowicie bezkarnie. Innym tzn. nie alkoholikom.

Warto jest wytrzeźwieć, a nie tylko wyłączyć alkohol ze swojego jadłospisu, bo jakość takiego życia (permanentne rozdrażnienie, złość, rozgoryczenie, irytacja, skłonność do uraz itd.) nie jest satysfakcjonująca, wręcz przeciwnie. Moja żona czasem opowiada, że zwykle dobrze wiedziała, kiedy się znów napiję, bo w sposób dla niej widoczny i czytelny stawałem się coraz bardziej „upierdliwy”; czekałem tylko, żeby sprowokować jakąś awanturę, a wtedy już przecież „musiałem” się napić. Ja tego wówczas zupełnie nie widziałem…

Jestem alkoholikiem, a to oznacza – choć wielu czytelników tego zapewne nie zrozumie, że moje problemy, moje największe problemy zaczynały się, kiedy przestawałem pić. Kiedy piłem – byłem po prostu pijany.

Oczywiście piłem więcej (dłużej, ciągami) niż inni, na pewno też częściej, ale… Podejmowałem mnóstwo absurdalnych decyzji życiowych i wcale nie zawsze byłem pod wpływem alkoholu. Najprostszy przykład dotyczy choćby kolejnego picia, mimo tragicznych konsekwencji poprzedniego i jeszcze wcześniejszych. Przykład: Dostałem naganę za picie w pracy. Obiecałem poprawę, ale zdecydowałem, że znowu napiję się w firmie, już po kilkudziesięciu dniach! Wymyśliłem sobie, uroiłem, że tym razem się uda. A o obietnicy pamiętać nie chciałem, może nie byłem w stanie…

Anonimowi Alkoholicy uważają, że w istocie to my sami stworzyliśmy nasze problemy. Flaszka była i jest tylko ich symbolem – tak, dokładnie tak właśnie jest! Ale stwierdzenie to ma jeszcze inne, ważne znaczenie. Jeżeli to ja sam tworzę własne problemy, to jest dla mnie szansa i nadzieja. Gdyby źródło moich problemów było poza mną, na przykład inni ludzie, ustrój, rząd, system podatkowy, organizacja służby zdrowia, sąsiedzi, prawo, to -mówiąc językiem potocznym – miałbym przekichane. Ale przecież na swoje zachowania i przekonania, na swoje wybory i decyzje życiowe, mam wpływ, jeśli w praktyce okaże się, że mi nie służą – mogę je zmienić. Jednak żeby to zrozumieć, a następnie dokonać zmiany – muszę być trzeźwy, muszę wytrzeźwieć. Inaczej skończy się: chciałem dobrze, a wyszło, jak zwykle.

Prawie czterdzieści lat przeżyłem święcie przekonany, że siebie samego znam najlepiej, a więc najlepiej wiem, co jest dla mnie dobre. Ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Nie było prawdą, że siebie znam dobrze, nie było prawdą, że wiedziałem, co jest dla mnie dobre – żeby to pojąć, potrzebowałem pomocy drugiego człowieka i… trzeźwości.

Czy, żeby wytrzeźwieć, muszę zostać członkiem Wspólnoty Anonimowych Alkoholików?

Moim skromnym zdaniem jest to bardzo dobre rozwiązanie, ale na pewno nie jedyne. Sami anonimowi alkoholicy, ci trzeźwi, przyznają, że Program 12 Kroków AA, program zmiany jakości życia, która to zmiana odbywa się na drodze przeżycia, przebudzenia, doświadczenia duchowego, nie zawsze i nie na każdego alkoholika działa. Tym niemniej proponują najpierw spróbować. Najpierw, czyli zanim radośnie i ochoczo uznamy, że to na pewno nie dla mnie. Zdecydowanie uważam, że warto spróbować (sensowna próba to kilka miesięcy) – do butelki zawsze przecież można wrócić.

W wielu krajach niemieckojęzycznych działa Blaues Kreuz, w Ameryce i Niemczech istnieje wspólnota Synanon. Ponadto pomoc i wsparcie oferuje alkoholikom Ośrodek Apostolstwa Trzeźwości w Zakroczymiu, Ruch Trzeźwości im. św. Maksymiliana Kolbego, Katolicki Ruch Światło-Życie, także Krucjata Wyzwolenia Człowieka. („12 Kroków od dna” s. 11).

Oczywiście lista ta nie byłaby kompletna gdybym nie zwrócił uwagi na psychoterapię odwykową. Profesjonalne lecznictwo w Polsce – moim zdaniem – od dawna nie odbiega od standardów światowych. W ostatnich czasach, zapewne wzorem krajów zachodnich, oferta niektórych ośrodków odwykowych poszerzana jest pod kątem potrzeb osób, które nie godzą się na pełną abstynencję, czyli proponują uzależnionym naukę picia kontrolowanego, bez destrukcyjnych tego picia konsekwencji.

Ostatecznie to nie o metodę chodzi, ale o jej efekty. Albo tych efektów brak. Bo, jak napisano w pewnej mądrej księdze: po owocach poznacie…

***

 

*Nie jestem profesjonalistą (lekarzem, psychologiem, terapeutą), nie reprezentuję Wspólnoty AA – jestem tylko niepijącym alkoholikiem, a prezentowane tu treści są wynikiem moich osobistych przeżyć i doświadczeń.

 

 

 

Meszuge – pseudonim literacki polskiego pisarza, autora książek, artykułów i esejów dotyczących problematyki alkoholizmu, wyzwolenia z uzależnienia, Wspólnoty Anonimowych Alkoholików i Programu 12 Kroków AA oraz szeroko pojmowanego rozwoju osobistego. Ze względu na osobisty, momentami nawet intymny charakter pisarstwa Meszuge, bezkompromisowość oraz poruszający dramatyzm opisywanych spraw i zdarzeń, personalia autora chronione są specjalnymi umowami.

 

Krok za Krokiem – to zbiór najnowszych tekstów na temat Programu Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików, który dla milionów uzależnionych stanowi rozwiązanie, szansę i nadzieję. Mowa jest w nich też o specyficznie rozumianym sponsorowaniu w AA, o Tradycjach Wspólnoty, osobistych losach, przeżyciach i doświadczeniach alkoholików.


Sam, będąc rozwodnikiem i żyjąc w związku niesakramentalnym, choć z pozoru powinienem takiemu stawianiu sprawy przyklasnąć, wiem dokładnie (właśnie z racji mojego niewesołego doświadczenia), że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana.

 

Obserwuję z mocno mieszanymi uczuciami, jak media relacjonują dyskusję w Kościele o komunii dla rozwodników. Z nierzadką we współczesnym dziennikarstwie prostotą dzielą strony na konserwatywny zamordyzm i postępowe zrozumienie dla pojedynczego człowieka. Tymczasem sam, będąc rozwodnikiem i żyjąc w związku niesakramentalnym, choć z pozoru powinienem takiemu stawianiu sprawy przyklasnąć, wiem dokładnie (właśnie z racji mojego niewesołego doświadczenia), że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Choć nie jestem teologiem ani jurystą (a oni to pewnie widzą w jeszcze większym zbliżeniu, więc tym samym w jeszcze większej komplikacji).
Bo z jednej strony: choć Ewangelia wyraźnie mówi, że jedynie grzech przeciwko Duchowi Świętemu jest niewybaczalny, przepisy (!) tak jakby dorzucały do niego cichaczem jeszcze jeden: dopuszczenie do rozpadu małżeństwa. Choćby człowiek niegdysiejszych decyzji szczerze żałował, a w nowym związku żył od lat najprzyzwoiciej, jak sobie można wyobrazić, to jeśli kiedyś wziął ślub, nawet kilkadziesiąt lat temu, to nie ma odwołania, teraz żyje w grzechu. (Pomijam możliwość “unieważnienia małżeństwa” i przepis o zezwoleniu korzystania z sakramentów pod warunkiem powstrzymania się od seksu w nowym związku, bo nie chcę w dygresjach zgubić istoty sprawy. Oba te wyjścia budzą zresztą moją irytację, której się nie chcę teraz poddawać).
W dodatku nie różnicuje się tu losu ludzi, którzy odeszli z własnej woli i tych, którzy zostali opuszczeni. A poczucie sprawiedliwości dość powszechnie chyba podpowiada, że to nie jest to samo. Tymczasem także komuś, czyją dobrą wiarę nadużył współmałżonek, Kościół mówi: żyj samotnie, albo będziesz równie grzeszna(y), jak on(a).
Tylko że… Po pierwsze: trzeba by ustalić, czy możliwość zawierania związku małżeńskiego to w chrześcijańskiej wizji świata przywilej, czy prawo. Prawa odbierać się nie powinno, ale przywilej można utracić. Kościół, w którym decydujący głos mają pozostający w stanie bezżennym mężczyźni, zdaje się mówić, że przywilej. Tak?
Po drugie, co bardziej kłopotliwe: “dwoje potrzeba do tanga”. Oczywiście na ogół jest tak, że do formalnego rozstania dochodzi z inicjatywy jednej strony. Ale czy inicjatywa to na pewno to samo, co wina? Czy porzucone żony i porzuceni mężowie, gdy już minie pierwsza rozpacz i palące poczucie krzywdy, zawsze dochodzą do wniosku, że nie mają sobie nic do zarzucenia? A jeśli nawet dochodzą do takiego wniosku, to zawsze słusznie?
Po trzecie: przez jakiś czas po rozstaniu naprawdę byłoby dobrze powstrzymać się przed “układaniem sobie życia na nowo”. I to zarówno z powodów, dających się uzasadnić czysto religijnie, jak z takich, które tłumaczy całkiem świecka psychologia. Chyba zwłaszcza mężczyźni mają skłonność do pospiesznego pocieszania się nowym związkiem, do udowadniania sobie, że nie są tacy ostatni – i pozostając jeszcze w porozwodowym szoku podejmują decyzje, których, kiedy szok przejdzie, nie umieją podtrzymać. Poza tym odchodzący współmałżonek może przecież po jakimś, niedługim czasie oprzytomnieć i chyba jednak (z punktu widzenia chrześcijanina) byłoby dobrze, żeby miał gdzie wrócić, jako syn czy córka marnotrawna. To, co prawda, zależy bardzo od tego, jak się zachowywał(a) “na odchodnym” i od heroizmu tej strony, która miałaby go (ją) przyjąć z powrotem. No i od upływu czasu, bo po kilku latach, czy już z pewnością po kilku dekadach trudno sobie wyobrazić taki “come back” na poważnie. Choć i to się zdarza (znam co najmniej jedną taką historię).
Po czwarte: wprawdzie jestem za tym, żeby wciąż pytać, jak niezmienne normy mają się realizować w nowych czasach, ale jednocześnie pewne kwestie wydają się sformułowane przez tekst źródłowy dla chrześcijaństwa, czyli Ewangelię, na tyle wyraźnie, że “nie ma ruchu” bez zamienienia fundamentów naszej religii w ruchome piaski. Bardzo mnie interesuje – a tego nie wiem – w jaki sposób uzasadnia swoje rozstrzygnięcia, odmienne od rzymskiego katolicyzmu, Kościół prawosławny, bo nauczanie Jezusa w kwestii nierozerwalności małżeństwa wydaje się rzeczywiście jednoznaczne.
I po piąte wreszcie. Nim to napiszę, chciałbym zadeklarować jasno: mnie się tak życie ułożyło (nie to, że samo, bo wiele w tym moich błędów i draństw), że kompletnie nie nadaję się na Katona. Ale, będąc “smutny i sam pełen winy” widzę przecież, jak wiele jest rozwodów. Jak iluzoryczne są słowa wypowiadane nie tylko w kościele („ślubuję, że cię nie opuszczę aż do śmierci”) ale i w USC: “przyrzekam, że uczynię wszystko, aby moje małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”. Srali muchy, będzie wiosna, jak się mówiło w moim dzieciństwie – ludzie robią, my robimy nie tylko dalece nie wszystko, ale nieraz nic prawie. Często zresztą nic nie deklarujemy, tylko żyjemy na kocią łapę. Państwo nie jest stróżem sumień swoich obywateli, więc przed kandydatami na rozwodników trudności nie piętrzy, a teraz jeszcze w wielu krajach rozważa się albo już wprowadza ułatwienia dla związków partnerskich, z czego korzystać mieliby nie tylko homoseksualiści, ale i heterycy, którzy nie chcą sobie obiecywać zbyt wiele. Czy w tej sytuacji Kościół rzeczywiście ma zmiękczać swoje stanowisko? Chcąc ochronić pojedyncze osoby, niesprawiedliwie odsunięte od sakramentów, zrezygnować z klarownie sformułowanej zasady?
Lecz znów z tej pierwszej strony: rozwodnicy to ludzie, którzy kiedyś w życiu nie sprostali tej zasadzie. I właśnie im odmawiać sakramentów, które są, jak wierzymy, pokrzepieniem duszy? Tych najsłabszych odsuwać od sakramentu pojednania i od Komunii?
Więc jako rozwodnik – który widzi sprawę “stereo i w kolorze”, bo przecież w okresie, gdy się nie czułem katolikiem, udało mi się tak narozrabiać, że mam za sobą DWA nieudane małżeństwa (jedno krótkie) i wiem zarówno, jak to jest być porzucanym, jak i porzucającym – nie mam tu wobec mojej wspólnoty szczególnych oczekiwań. I kiedy, niby też w moim imieniu, media się ekscytują, że może Franciszek coś zmieni, a ostatnio donoszą z przykrością, że chyba nie, że uległ fundamentalistom i jednak chyba nie zmieni niczego – myślę sobie: a, dajcież spokój. Kwestia jest tak złożona, a wzajemnie sprzeczne argumenty tak silne, że robienie z tego meczu “konserwatystów” z “progresistami” jest niepoważne. Ja tam wiem, co mam na sumieniu i nie zgłaszam roszczeń. Liczę, że Bóg jest bardziej miłosierny, niż jego ziemska delegatura. Ale żeby zanikła różnica w tej materii między Bogiem a Kościołem, Kościół musiałby się przeanielić aż do całkowitej przezroczystości, do niebytu.
A swoją drogą, jeśli ktoś, czytający te słowa, rozważa zakończenie swojego małżeństwa, to niech tyle przyjmie ode mnie: sprawdziłem, że rozwód jest upiornym doświadczeniem, nawet jeśli odbywa się “aksamitnie”, bez krzyków i awantur o podział majątku. I to nie tylko wtedy, gdy się jest ofiarą wiarołomności, ale i wtedy, gdy się jest wiarołomnym. I może w tym drugim przypadku jest jeszcze okropniejszy, bo nie ma się jak schować w swoim bólu, nie ma się jak sobie współczuć. Nie można dopatrzyć się w sobie nawet śladu dobra (tak, potem to przechodzi, ale pamięć zostaje). To jest tak koszmarne doświadczenie, że ograniczenia, które wspólnota nakłada potem na taką sk…undloną owieczkę, wydają się całkowicie na miejscu. Krótko mówiąc: jeśli, drogi Czytelniku, droga Czytelniczko, rozważasz taki krok, to – jeśli tylko możesz go uniknąć, nie funduj sobie tego.

 

Jerzy Sosnowski –  pisarz, publicysta, felietonista, dziennikarz telewizyjny i radiowy. Pracuje w radiowej „Trójce”. Współpracownik „Więzi”. Tekst pierwotnie ukazał się na jego blogu.

 


Jak zostać dobrą teściową? Pięć zasad

Idealne teściowe i synowe nie istnieją to wszystkiego można się nauczyć, a wzajemne wspieranie się młodych małżonków procentuje udanym związkiem i dobrymi układami z rodzicami.

Stałam w długim „ogonku” do kasy w sieciowym markecie z koszykiem pełnym produktów niezbędnych na wakacyjne wojaże i bezmyślnie wpatrywałam się w plecy stojącej przede mną dziewczyny. Elegancka, szczupła, z telefonem przy uchu – taka typowa dwudziestoparolatka robiąca zakupy po pracy. Właściwie pewnie nie zwróciłaby mojej uwagi, gdyby nie fakt, że prowadzona przez nią półgłosem rozmowa dotknęła tematu, który mnie zainteresował i poruszył.

Nie mogę powiedzieć, że podsłuchiwałam, rozmowa była prowadzona w miejscu publicznym, a że stałam bezpośrednio za dziewczyną nie sposób było nie usłyszeć tego o czym mówiła. A młoda kobieta zwierzała się komuś bliskiemu z problemów, jakie ma z teściową. I tak, chcąc nie chcąc, stałam się świadkiem życiowych problemów powodujących powolny rozpad jej małżeństwa.

Teściowa z jej opowieści była typową zaborczą matką kochającą tak bardzo swojego syna, że aż niewidzącą destrukcji, którą wnosi w jego związek. Regularnie sprawdzała, co dziewczyna gotuje na obiad (wszelkie zamawiania pizzy czy chińszczyzny były ostro krytykowane). Ponieważ miała klucze do ich mieszkania, odwiedzała je bez zapowiedzi, kontrolując „ład i skład” w nim panujący. Wyciągała młodego męża na wspólne (ale bez żony) wypady na zakupy, motywując je stanem swego zdrowia i problemami z noszeniem ciężkich toreb, a na domiar złego insynuowała,że dziewczyna za dużo czasu poświęca pracy (jak zrozumiałam była pielęgniarką i pracowała na zmiany).

Wiem, że wysłuchałam tylko jednej strony, ale wszystko brzmiało tak szczerze, że zaczęłam się zastanawiać jaką teściową będę ja sama. Charakter mam niełatwy, lubię stawiać na swoim i mieć kontrolę nad każdą sytuacją. Szczęśliwie dla starszych synów (tych, którzy już przebąkują o planowanym małżeństwie) mam tyle problemów z młodszym potomstwem, że niewiele czasu zostaje mi na zajmowanie się problemami innych. Ale co będzie dalej?

Zaczęłam rozmyślać o swoich relacjach z teściową (trwają od 25 lat) i mogę powiedzieć,że są więcej niż poprawne – mieszkamy w domach oddalonych o 50 m, widujemy się codziennie, święta spędzamy razem. Czy zawsze tak było? Nie! Początkowo w naszych relacjach dominowała rywalizacja o względy tego najważniejszego mężczyzny ( jej syna, a mego męża), sytuację komplikowało nieustanne porównywanie co robimy inaczej i która lepiej, a także pewna zależność finansowa (mieszkaliśmy jako studenci w mieszkaniu opłacanym przez teściów).

Nie wiem, jak rozwinęłaby się sprawa, gdyby nie stanowisko mego męża. Po prostu, on uznał mnie za kobietę najważniejszą w swoim życiu i mama została nieco odstawiona na boczny tor (dzisiaj już wiem z własnego doświadczenia, że to fakt bolesny, ale możliwy do przeżycia). Okazało się, że to JA wiem lepiej, jak urządzić nasze – już samodzielne – mieszkanie, co ugotować na obiad czy też, że wyprasowanie przez niego koszuli nie jest hańbą. Moja teściowa powoli wycofała się ze swoich pozycji, ja poczułam się pewnie, urodziły się wnuki i życie pokazało,że można żyć blisko, z miłością, ale oddzielnie.

Stąd mój wniosek: mimo iż idealne teściowe i synowe nie istnieją, to wszystkiego można się nauczyć, a wzajemne wspieranie się młodych małżonków procentuje udanym związkiem i dobrymi układami z rodzicami.

A w moim dużym, czerwonym notesie z przepisami kulinarnymi po babci i mamie zapisałam:

  • nie wtrącaj się w decyzje młodego małżeństwa, nawet jeśli jesteś pewna,że wiesz jak rozwiązać ich problemy
  • nie odwiedzaj ich bez zaproszenia i sama nie zapraszaj zbyt często
  • wspomagaj finansowo tylko jeśli poproszą i tylko jeśli masz możliwości
  • nie dopytuj się o ich prywatne sprawy i decyzje
  • ZAJMIJ SIĘ SWOIMI SPRAWAMI