Bycie chrześcijaninem to nie jest frajerstwo

W trakcie jednej rozmowy on zaczął kląć, mówiąc: „Kur…” i coś tam dalej. Byłem zszokowany, słysząc przekleństwa z ust jezuity. Nie wiedziałem, jak mam się zachować – z reżyserem „Pitbulla” i „Służb specjalnych” rozmawia Piotr Żyłka.

Piotr Żyłka: Patrzę na ciebie. Wielki, łysy facet. Twoje filmy są, delikatnie mówiąc, bardzo mocne. W życiu bym się nie spodziewał, że znajdę w jednym z nich kilka scen tak głęboko poruszających problemy związane z wiarą. Skąd taki pomysł?

Patryk Vega: Wiesz co, opowiadam w filmie o ludziach, którzy zajmują się zabijaniem. I tak naprawdę wszystkie wątki w „Służbach specjalnych” dotyczą dawania albo odbierania życia. Od początku wiedziałem, że nie da się opowiedzieć o śmierci, nie poruszając kwestii wiary i Boga. Wydaje mi się to naturalne.

Niby tak, ale wiara i Bóg często są w filmach traktowane z przymrużeniem oka albo w ogóle tego typu tematyka jest przedstawiana w negatywnym świetle.

To jest kwestia momentu życiowego, w którym się jest, robiąc dany film. Ja po różnych poszukiwaniach duchowych od dwóch lat jestem w Kościele. Myślę, że mogę powiedzieć, że jestem praktykującym katolikiem, staram się żyć według Dziesięciu Przykazań, dlatego jest to obszar życia dla mnie bardzo istotny.

No właśnie. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” powiedziałeś: „To, co mnie naprawdę w życiu interesuje, to relacja z Jezusem Chrystusem i to jest dla mnie istotne”. Możesz rozwinąć tę myśl?

Dziennikarka zapytała mnie, czy się czegoś boję. Skąd taka odpowiedź? Kluczowym momentem w moim życiu był wypadek samochodowy, który przeżyłem jakieś trzy lata temu. Wcześniej, kiedy zostałem ojcem, pojawiła się u mnie bardzo silna potrzeba zbudowania bezpieczeństwa dla mojego dziecka. Jak ci się rodzi dziecko, to zazwyczaj jest taki moment, że ci to daje kompletnie nowy kręgosłup. Przestajesz być w centrum. To dziecko staje się najważniejsze. I ja chciałem za wszelką cenę doprowadzić do takiej sytuacji, w której córce nigdy niczego nie zabraknie. Spisałem testament, jak miała miesiąc. Chciałem ją tak zabezpieczyć, żeby jej się nigdy nic złego nie stało.

I kiedy jechaliśmy na wigilię do Radomia z żoną i z dzieckiem, wjechaliśmy na lodowisko. Od strony lasu nie docierało słońce, w związku z czym ulica zamieniła się w lodowisko. Pędząc terenowym mercedesem, uderzyłem czołowo w pędzące z naprzeciwka infiniti. Gdybym jechał osobowym samochodem, to prawdopodobnie byśmy tutaj nie siedzieli. Podwozie mojego auta pękło na pół, urwało mi pedały, nie zadziałał ładunek pirotechniczny w pasie. Na szczęście to lodowisko spowodowało, że samochody po zderzeniu czołowym odbiły się od siebie i poleciały dobrych 200 metrów w dwie różne strony, wpadając do rowów. Patrząc na te samochody, nie powiedziałbyś, że wszyscy mogli wyjść z tego wypadku bez szwanku.

A tak się stało?

Tak. Co prawda kierowca drugiego samochodu był na obserwacji przez trzy dni w szpitalu, ale nie miał żadnych poważnych obrażeń, stracił tylko przytomność. Gdyby nie lód, to cała siłą uderzenia poszłoby w samochody. Pamiętam, że syn tego kierowcy wyskoczył z samochodu i zaczął krzyczeć: „Zabiłeś mi ojca!”. Nasz samochód leżał na boku. Zacząłem wyciągać dziecko i żonę. I przyszła mi taka myśl: kurczę, miałem jechać do Radomia, zjeść pierogi z rodziną na wigilii, ale nic takiego się nie wydarzy, bo zabiłem człowieka i prawdopodobnie zaraz pójdę do więzienia. Moje życie właśnie się w tym momencie skończyło.

To wtedy uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie jestem w stanie stworzyć sytuacji, w której się zabezpieczę. Bo nawet jeśli sobie ustawię kwestie materialne w życiu, to i tak w ciągu ułamka sekundy mogę stracić wszystko. Zrozumiałem, że prawdziwe bezpieczeństwo to nie jest kasa, tylko polega ono na relacji z Bogiem.

A przed wypadkiem byłeś wierzący?

Chodziłem wcześniej do kościoła, ale to wydarzenie uświadomiło mi, że jeżeli mam zbudowaną relację z Jezusem Chrystusem, to się nie muszę niczego bać. Przecież On jest miłosierdziem i chce mojego dobra. A cokolwiek mi się w życiu przydarza, jest po coś – żeby stać się lepszym człowiekiem i iść coraz głębiej w relację z Bogiem. I dlatego nie muszę się niczego obawiać, bo nawet te pozornie tragiczne wydarzenia mogą mnie zmieniać i sprawiać, że będę się stawać lepszym człowiekiem.

Tamtego dnia przypomniałem sobie wszystkie sytuacje z mojego życia, wszystkie głupstwa, rzeczy, które mogły mnie doprowadzić do więzienia, a nawet do śmierci. Pan Bóg wyciągał mnie z tak beznadziejnych sytuacji, że doszedłem do takiego momentu w życiu, w którym wiedziałem, że muszę podjąć decyzję: albo Mu wierzę, albo nie. On wie, co robi. W przeciwieństwie do mnie. Poczułem, że nie jest istotny mój plan, tylko Boski plan. To, czego najbardziej bym w życiu chciał, to żeby moje wszystkie działania coraz lepiej się pokrywały z Jego planem. Nie chcę zarabiać kupy kasy, tylko chciałbym robić właściwe rzeczy.

W dzieciństwie nie miałem zbyt dobrych wzorców, jeśli chodzi o księży. Moja mama pracowała w dekoratorni wnętrz i czasem wolontaryjnie przygotowywała różne ozdoby do parafii. Byłem ochrzczony, poszedłem do komunii, do bierzmowania, chodziłem na rekolekcje w szkole podstawowej, ale trudno stwierdzić, że byłem praktykującym na serio katolikiem. Ksiądz też nie był zbyt dobrym przykładem. Według opinii, która krążyła, miał romans z gospodynią. Pamiętam go jako człowieka, który głównie chodził w białym stroju, bo cały czas grał w tenisa. Widziałem kosmicznie zastawiony jak na tamte lata barek z alkoholami. W związku z czym nie był to dla mnie autorytet i nie budował we mnie pozytywnego spojrzenia na katolicyzm.

A jak było w rodzinie?

Brakowało mi ojca, który wyjechał do Stanów Zjednoczonych za chlebem, kiedy miałem kilka miesięcy i nigdy już nie wrócił. Wychowywała mnie tylko matka. Nie miałem męskiego wzorca w domu. Chyba z tego powodu przez długi czas próbowałem udowodnić sobie, że jestem prawdziwym facetem, takim w 100 procentach, że niczego mi nie brakuje.

Jak?

Wdawałem się w bójki, wpadłem w złe towarzystwo. Wydawało mi się, że będąc dwa razy gorszy od rówieśników, udowodnię, że jestem super facetem. Po szkole podstawowej wkręciłem się w młodocianą gangsterkę, dealowanie narkotykami. Od piętnastego roku życia przez piętnaście lat w zasadzie non stop piłem alkohol. Miałem może razem 5 dni, kiedy nie piłem. W ostatniej fazie wypijałem dzień w dzień półtora litra alkoholu. Budziłem się i zaczynałem dzień od wypicia duszkiem 375 ml koniaku, żeby móc normalnie mówić. Do tego doszła kokaina, paliłem jointy i brałem psychotropy, żeby móc zasnąć. Zjadałem codziennie dwa pudła lodów, ważyłem 132 kilogramy i zmierzałem prosto do zawału w wieku 32 lat, który skończyłby się śmiercią, bo w tym wieku z zawałów się nie wychodzi

I nastąpił przełom?

Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć inaczej niż ingerencją Pana Boga, bo próbowałem rzucać alkohol przez wiele lat, tłumacząc sobie, że spróbuję pić tylko piwo, albo tylko wino co drugi dzień, albo tylko z dziewczyną pół butelki do kolacji i zawsze wracałem do tego samego momentu – znowu piłem dzień w dzień. I nagle skutecznie odstawiłem alkohol, rzuciłem papierosy (paląc trzy paczki dziennie), kokainę, marihuanę, wszystkie używki i zrzuciłem 45 kilogramów. To wszystko wydarzyło się w ciągu ośmiu miesięcy, chociaż wcześniej nie byłem w stanie sobie z tym poradzić przez wiele lat. Nie widzę w tym żadnej swojej zasługi. Oczywiście, sporo o tym myślałem, ale nie jest tak, że ja wykonałem jakąś heroiczną pracę, która pozwoliła mi to wszystko zwalczyć.

Coś w moim życiu po prostu się wypełniło i poczułem, że zaczyna się coś zupełnie nowego. Mając problemy zdrowotne, nie byłem w stanie sobie poradzić z normalnymi lekarzami. Po piciu przez tyle lat miałem wątrobę nieczynną w 36 procentach, uszkodzoną trzustkę, cukrzycę we wczesnym stadium, lepkość krwi, rozwalające się kolana, nadciśnienie. I wiesz co? Po roku od rzucenia używek organizm mi się zresetował. Wszystkie organy były znowu jak u czternastolatka, który nie miał w życiu styczności ze złem. Lekarze mówią, że to jest możliwe, bo wciąż byłem w wieku, w którym organizm posiadał zdolności regeneracyjne. Natomiast równocześnie podkreślają, że jest niemożliwością, żebym po 15 latach sam rzucił picie. Bez pomocy terapeutów. I w ich ocenie nie ma takich przypadków w medycynie, że ktoś rzuca alkohol po tak długim czasie i w nim nie widać żadnego śladu. To nie jest moja zasługa. To Pan Bóg pomógł mi z tym zerwać.

Ale droga nie była prosta i oczywista. Lekarze nie potrafili mi pomóc i trafiłem do bioenergoterapeutki. W trakcie medytacji podczas jednego z zabiegów narodziłem się na nowo. Miałem bardzo realistyczną wizję, w której byłem w łonie matki, wychodziłem przez pochwę do światła, byłem w szpitalu, gdzie biegali lekarze. Potem poczułem przytulającą mnie kobietę. To trwało z piętnaście minut. Było to niesamowicie rzeczywiste – nie oglądałem tego z boku, tylko byłem uczestnikiem tych wydarzeń i czułem emocje rodzącego się dziecka. To był moment, w którym miałem poczucie, że narodziłem się na nowo. Od tamtej chwili rzeczywiście zaczęła się w moim życiu transformacja, która zmieniła wszystko – kobietę, dom, pracę, zdrowie, wygląd, otoczenie, przyjaciół, znajomych

Co było dalej?

Zacząłem rozmaite poszukiwania. Chodziłem do wróżek, szukałem w buddyzmie, w reiki, bywałem u różnego rodzaju uzdrowicieli. Generalnie większość tych osób to jest szarlataneria, natomiast w kilku przypadkach potwierdziło się coś, co mi mówili. Np. dokładnie ktoś mi opisał tydzień wcześniej ten wypadek, o którym wspomniałem, mówiąc, na jakiej drodze to się wydarzy, w jakim samochodzie, ile mężczyzn będzie jechało w drugim samochodzie itd.

Oczywiście problem z tego typu wróżbami polega na tym, że potem nigdy nie wiesz, czy to nie jest tak, że ktoś na tyle sugestywnie ci o czymś powiedział, że być może to ja w swoim życiu doprowadziłem do tego wypadku, będąc pod wpływem czegoś, co usłyszałem. Gdyby Bóg chciał, żebyśmy znali przyszłość, dałby nam zdolność jej widzenia. Osobną kwestią jest to, że taka wiedza nic nie daje. Bo co z tego, że miałem informację o wypadku, który się wydarzy? Czy dzięki temu udało mi się go uniknąć? Tak naprawdę nigdy nie wiesz, kto osobie wróżącej podpowiada. W związku z czym niebezpieczeństwo, w moim mniemaniu, polega na tym, że otwierasz się na coś negatywnego, wpuszczając to do swojego świata. I jak myślę o tym z dzisiejszej perspektywy, to – według moich doświadczeń – działa to tak, że nawet czasem podsuwają ci coś, co wydaje ci się, że ma odzwierciedlenie w życiu, w związku z czym zaczynasz to kupować.

Nie zatrzymałeś się jednak na tym etapie.

Moja żona jest wierząca. Chodziła do kościoła. Dla mnie na początku, szczególnie w kontekście medytacji, ten Kościół był totalnym nieporozumieniem. Jeszcze kiedy chrzciliśmy dziecko, to się w zasadzie śmiałem z tego chrztu, w ogóle nie podchodziłem do tego poważnie. W każdym razie ona w niedziele chodziła na msze. Ja ją zawoziłem samochodem pod kościół i czekałem aż ona wyjdzie, na zewnątrz w samochodzie, słuchając muzyki. W końcu któregoś razu wydało mi się idiotyczne, że siedzę w aucie, podczas gdy ona idzie się modlić. I dla towarzystwa poszedłem z nią.

Co się wtedy stało?

Na początku uświadomiłem sobie, że w tym kościele wypoczywam, że się tam dobrze czuję. Potem zacząłem słuchać kazań i zorientowałem się, że w zasadzie są one odpowiedzią na moje rozterki z minionego tygodnia. Zacząłem na to patrzeć w ten sposób, że to, co słyszę w kościele, jest instrukcją, jak żyć.

Stopniowo eliminowałem ze swego życia te wszystkie poboczne historie. Podchodząc do tego trochę technicznie na początku, rozumowo, zacząłem sobie przypominać Dziesięć Przykazań i zastanowiłem się, ile z nich każdego dnia łamię. Zadałem sobie pytanie, czy jest w ogóle możliwe, żeby tych przykazań nie łamać, spróbować według nich żyć. To był właśnie jakiś pierwszy moment, kiedy zacząłem coś robić, oczywiście się zmuszając do tego, bo to nie jest proste. Podobnie jak nie jest prostą rzeczą nieocenianie bliźniego.

Chodząc do kościoła, w pewnym momencie zdecydowałem, że muszę wybrać, bo nie może być tak, że jestem jednocześnie w piętnastu frakcjach i skupiam się na wszystkim. Jestem katolikiem, urodziłem się w tym kraju, a nie w Nepalu, to jest religia, w której wyrosłem. Wiedziałem, że jeśli chcę budować autentyczną relację z Panem Bogiem, to muszę zacząć być Mu wierny.

Dzisiaj chodzę wyłącznie do kościoła, do Świątyni Opatrzności Bożej. Uwielbiam kazania w wykonaniu dwóch księży, które są znakomicie prowadzone. Człowiek ma poczucie, jakby słuchał wykładów z historii. Niesamowicie opowiadają o Biblii, mają ogromną wiedzę, podają fakty dla mnie wcześniej nieznane. Wiem, że jestem na początku jakiejś drogi. Zdaję sobie sprawę, że mam bardzo dużo do zrobienia, ale wykonałem pierwszy krok w drodze do Pana Boga i chcę tą drogą podążać.

A co to znaczy dla ciebie relacja z Panem Bogiem?

Staram się patrzeć na to, co robię w swoim życiu, nie przez pryzmat swoich interesów, swojego planu, tylko z Boskiej perspektywy. To nie znaczy, że staram się być Panem Bogiem, ale chcę oceniać swoje postępowanie z punktu widzenia Boskiego planu.

Pracuję nad tym, co robię. Ludziom, do których czuję wściekłość czy nienawiść, próbuję dawać miłość. I to jest zaskakujące, bo ludzie są wtedy kompletnie rozbrojeni i odpowiadają tym samym.

Wielokrotnie to zaobserwowałem: ktoś pałał do mnie nienawiścią, pisał fanatyczne emaile  ze złością. Kiedy odpowiadałem na zaczepki miłością, okazywało się, że ten człowiek staje się zupełnie bezbronny. Nie robię tego cynicznie. Widzę i przekonuję się o tym, że bycie chrześcijaninem, który chce na podobieństwo Boga czynić miłosierdzie, to nie jest frajerstwo. Gdy się wysyła ludziom światło, to światło wraca do nas i rozpuszcza także w nas złe rzeczy. Staram się być po prostu dobrym człowiekiem.

A jak na twoją zmianę zareagował świat show businessu?

W zasadzie nie mam żadnego przyjaciela z show businessu. Nie chodzę z aktorami czy z gwiazdami na imprezy. Wszyscy moi przyjaciele są z kompletnie innych światów. Nie jestem typem gościa, który zasuwa na bankiety i tym żyje. Myślę, że w tym sensie jestem spoza tego środowiska.

Oczywiście, kilka osób mnie pytało, jak mogę tak otwarcie mówić o wierzę. OK, można zrozumieć, że Krzysztof Zanussi mówi o tym w filmach. Ale to nie jest częste, więc ludzie są zaskoczeni. No bo w Warszawie…

To siara?

…jak mówisz coś takiego, jak ja, to możesz wyjść na świra. Moim zdaniem to bardzo smutne. Mam w pracy kontakty z ludźmi z show businessu i widzę, że ich nastawienie nie tylko do Kościoła, ale w ogóle do wiary jest bardzo negatywne. W Warszawie szczególnie. Jeżdżę do innych miejscowości, chociażby do Radomia, skąd pochodzi moja żona, i tam ludzie mają inny stosunek do Kościoła i do religii.

Czyli mówiąc krótko – nie wstydzisz się swojej wiary.

Kocham Jezusa, chodzę do kościoła, modlę się, rozmawiam z Nim. Miałbym się Go wypierać na zewnątrz, żeby budować sobie określony wizerunek w gazetach? Przecież to by było idiotyczne. Nie indoktrynuję innych ludzi, po prostu wiara jest dla mnie ważna i nie mam problemu, żeby o tym mówić.

Wróćmy na koniec do „Służb specjalnych”. Jest w nich mocna scena rozmowy z zakonnikiem.

Rozmowy z księdzem, które się pojawiają w filmie, czerpałem w dużej mierze również z własnych rozmów z jezuitą.

Z jezuitą?

Tak. Pamiętam, że z nim polemizowałem, bo byłem jeszcze gniewny, starałem się udowadniać mu pewne rzeczy. W trakcie jednej rozmowy on zaczął kląć, mówiąc: „Kur…” i coś tam dalej. Byłem zszokowany, słysząc przekleństwa z jego ust. Nie wiedziałem, jak mam się zachować. Dzisiaj myślę, że wynikało to z tego, że on chciał do mnie dotrzeć. Widział łysego faceta, więc czuł, że dobierając taki język, bardziej skutecznie się do mnie przebije.

W „Służbach specjalnych” wątek wiary jest poprowadzony tak, że może zachęcić ludzi do religii, do Kościoła, a nawet do księży. Na początku filmu daję ludziom stereotyp księdza, blokując ich system alarmowy, bo dostają coś, co powoduje, że myślą: „Aha, będziemy mieli negatywnie pokazanego księdza, który współżył z mężczyzną”. W związku z tym widzowie mają poczucie, że nie będą indoktrynowani religią i wyzbywają się uprzedzeń. A potem przez cały film wkładam im do głowy to, co chcę [śmiech]

A tak na poważnie: to było bardzo trudne zadanie. Niezwykle łatwo było popaść w kicz. Wystarczyłoby omsknąć się o milimetr i ten wątek okazałby się nieznośny, a ludzie mieliby poczucie, że ktoś właśnie nachalnie ich naucza. Ale udało się to zrobić tak, że wątek z księdzem dla wielu widzów – nawet tych niedowiarków – jest najbardziej poruszający w całym filmie. To, co jest w „Służbach specjalnych” cenne, nie tylko jeśli chodzi o wątek religijny, to właśnie to, że nie każę ludziom przyjmować niczego za pewnik, tylko pokazuję coś, a ludzie sami mogą zdecydować, czy ich to przekonuje i czy chcą w to wierzyć.