Co się dzieje, gdy uchodźca wyznaje Chrystusa?
Muzułmanie niechętnie patrzyli na chrześcijanki bez chusty. Zaczepiano ich, nie odpowiadano na ich pytania. Podróż z Syrii do Francji była najtrudniejszym doświadczeniem w ich życiu.
Plączą się mi już trochę ich opowiadania. Odwiedziłem kilka rodzin. Wczoraj wieczorem po Mszy św. byłem w domu, gdzie przed dwoma dniami zamieszkała rodzina składająca się z dwojga młodych rodziców i dwójki małych dzieci. Ich podróż z Damaszku do Poitiers, we Francji, trwała dwa tygodnie. To były najtrudniejsze dwa tygodnie ich życia.
Najpierw z Syrii przedostali się do Bejrutu, stamtąd udali się do Trypolisu, a następnie statkiem popłynęli do Turcji. Tam umówili się z przemytnikami na przepłynięcie „jachtem” do „jakiejś” greckiej wyspy. Mieli do wyboru również szybką łódź motorową na 14 miejsc oraz łódź pontonową zaopatrzoną w motor. Wybrali „jacht”, czyli dużą drewnianą łódź, z dolnym pokładem lub raczej magazynem, gdzie zamiast obiecanych 60 osób umieszczono 156. Miejsce ich zaokrętowania było daleko od siedzib ludzkich, w dzikim terenie, dokąd zostali dowiezieni autobusami. Potem jeszcze trzeba było dwie godziny piąć się w górę i tyleż samo czasu, dzikimi wertepami, schodzić z niej do morza. Marsz odbywał się z bagażami. Niektórzy nie byli w stanie ich nieść dalej i musieli zostawić je na drodze. Byli tacy, którzy nieśli małe dzieci na rękach. Rania nie była w stanie dalej nieść synka. Jej mąż ledwie sobie dawał radę z bagażami, pilnując jednocześnie starszego syna, który szedł przed nim. Przystawali coraz częściej, aby choć trochę odpocząć, ale potem musieli iść szybko, żeby dogonić kolumnę. Rania płakała ze strachu i z wyczerpania. Pomógł jej wówczas jakiś młody muzułmanin, biorąc dzieciaka na ręce. Co kilka kroków oglądała się jednak na niego, sprawdzając, czy dziecku nie dzieje się coś złego. „Jacht” nie mógł podpłynąć do brzegu, bo miejsce było dzikie. Dowożono zatem pasażerów do niego łódkami, partiami, po kilkanaście osób. Niektórzy po dotarciu na pokład padali jak nieżywi z wyczerpania. Wkrótce po odbiciu od brzegu kierujący łodzią zarekwirowali pasażerom cały zapas wody pitnej. Twierdzili, że chodzi o ratowanie motoru, który rozgrzał się tak mocno, iż groziło mu spalenie. Z tego samego powodu zarządzili, aby pozbyć się wszystkich bagaży. Każdy miał prawo tylko do małego pakunku. Kto miał coś ponad wyznaczony limit, było mu to odbierane i wrzucane do morza. Rano ich „jacht” dopłynął do bezludnej, skalistej wysepki. Zostali na nią pospiesznie wysadzeni i „jacht” odpłynął. Dalej mieli sobie radzić sami. Byli wśród nich jednak ludzie dobrze poinstruowani, którzy wiedzieli, że trzeba dzwonić do straży przybrzeżnej, aby jako rozbitkowie zostali przez nich uratowani z bezludnej wyspy. Odpowiedź była uspokajająca i istotnie po trzech godzinach byli już na statku. Zapłacili żądaną kwotę za podróż i dopłynęli do innej wyspy, która liczyła sobie nie więcej niż 500 mieszkańców. Tam wskazano im halę jakiegoś magazynu, gdzie mogli przenocować na betonowym podłożu. Mieszkańcy tej wyspy z własnej inicjatywy i za darmo nakarmili ich ciepłą zupą. Dalsza trasa, trwająca kilkanaście godzin, odbyła się statkiem pasażerskim, który przewiózł ich aż do Aten. Tam przespali się w hotelach i podzielili na grupy. Każda z tych grup na własną rękę odbywała dalszą podróż w głąb Europy, głównie do Niemiec. Moi damasceńscy rozmówcy stworzyli 12-osobową grupę wraz ze swoimi syryjskimi znajomymi. Wszyscy byli chrześcijanami. Najbardziej groźna okazała się dla nich Albania. Ludność muzułmańska patrzyła niechętnie na chrześcijanki bez chusty na głowie. Zaczepiano ich, nie odpowiadano na ich pytania, robiono jakieś nieprzyjemne komentarze. Odetchnęli głęboko dopiero w Serbii, ale najlepiej zostali potraktowani w Chorwacji. Na granicy przyjęto ich grzecznie, przewieziono do obozu, spisano personalia, dano żywność i ubrania. W trakcie przeprawy przez morze potracili swoje bagaże, wraz z bielizną na zmianę. Trudy podróży sprawiły, że dotarli do Chorwacji w ubraniach brudnych i bardzo zniszczonych. Chorwacja, Węgry, Austria: wszędzie na granicy było wojsko. Pas ziemi niczyjej – kilkukilometrowej szerokości – musieli pokonywać pieszo. Witał ich potem kordon wojska, odbywała się rejestracja i znów droga stawała przed nimi otworem. Mieli do wyboru różne środki transportu, zależnie od ceny biletu, na jaki mogli sobie pozwolić. To samo dotyczyło noclegów. W Austrii przyjęto ich z otwartymi rękami, a po rejestracji powiedziano, że są w Europie i posiadają całkowitą wolność udania się tam, dokąd sobie życzą. Pojechali do Frankfurtu, ale ponieważ ich krewni już wcześniej znaleźli przystań we Francji, w Poitiers, zdecydowali się do nich dołączyć i są już tam od dwóch dni. Śpią prawie przez cały czas, ale ten sen jest – przynajmniej w części – udawany. Stanowi ucieczkę od życia, które zaczęli, odkąd opuścili Damaszek. Do nowego życia na francuskiej ziemi nie są jeszcze przekonani. Na ich twarzach widać niepewność, a w ich rozbieganych oczach – jeszcze dużo strachu. Byli na Mszy św. Modlili się po arabsku, jak u siebie w kraju, ale jednak nie są u siebie i to ich deprymuje. Dom, w którym znaleźli schronienie, jest tylko życiowym przystankiem – z materacami na podłodze i mnogością osób w jego wnętrzu. Mąż Rani mówi, że czuje ulgę, bo wyrwał się z miasta, gdzie życie cały czas jest zagrożone przez pociski, którymi rebelianci ostrzeliwują dzielnice mieszkalne, i przez wybuchy samochodów-pułapek. Śmierć może nadejść w każdej chwili i w każdym miejscu. Jednak mimo że opuścił wojenne piekło, nie umie się cieszyć. On i jego najbliżsi uszli wprawdzie z życiem, ale nie jest to dla niego obojętne, że pozostali tam inni. Ciągle nie może zapomnieć, że stracił wszystko, czego się w życiu dorobił. Potem dodał, jakby się pocieszając, że on mało się liczy, ale ważne jest dla niego to, że „dzieci będą mogły się uczyć”.
Zygmunt Kwiatkowski SJ – jezuita, misjonarz, spędził 30 lat w Egipcie, Libanie i Syrii