My, wieczni chłopcy
Konrad Kruczkowski
Paradoks męskości polega na tym, że choć nie można jej nadać, to na pewnym etapie domaga się ona potwierdzenia. Próbujemy zagłuszyć ten wewnętrzny głos, ale jest on trwale zakorzeniony w każdym z nas. W efekcie większość mężczyzn idzie przez życie udając. Nam, wiecznym chłopcom, brakuje odwagi.
Większość mężczyzn, których znam nie mówi o sobie albo ma z tym wyraźny problem. Godzinami potrafimy rozmawiać o swojej pracy, polityce, filmach, rzeczach, które ostatnio kupiliśmy lub chcemy kupić. Jesteśmy mistrzami w krytykowaniu innych. Kiedy jednak przychodzi mówić o tym, co jest wewnątrz nas, o naszych ranach i pragnieniach, zaczynamy się dusić.
Oskarżamy o ten stan rzeczy patriarchalną kulturę i wzorzec męskości, który nam nadała. Mówimy, że winny jest stereotyp, do którego mężczyźni próbują się dostosować, ale w rzeczywistości do niego nie pasują. Ma to rodzić szereg wewnętrznych napięć. To bzdura i nie zaskakuje, że tubą podobnych poglądów najczęściej są kobiety. To nie oskarżenie – to prosta obserwacja: syty nie zrozumie głodnego.
Tragedią naszych czasów jest to, że sami zaczęliśmy wierzyć w tę złą diagnozę. Świat chce żebyśmy nasze słabości obnażali publicznie, byli zawsze opanowani i łagodni, nie podejmowali zbędnego ryzyka, rywalizację zamienili na pracę zespołową a w końcu dbali o siebie w typowo kobiecy sposób… Wymieniać można bez końca, a wielu z nas funkcjonuje wg tych oczekiwań. Odnosimy sukcesy zawodowe, a w naszych rodzinach pozornie wszystko jest tak, jak powinno.
Zawsze jednak przychodzi moment, czasem ledwo dostrzegalny, kiedy podskórnie czujemy, że w tej układance czegoś brakuje. A wtedy znów uciekamy. W pracę, w używki, w kompulsywną rozrywkę, w relację z kolejną kobietą albo wykorzystujemy obecną, aby ugłaskała nasz strach. Czasem uciekamy do innych mężczyzn, ale tylko takich, którzy nie powiedzą sprawdzam. Wybieramy aktorów podobnych do nas.
Strach, który jest w nas
Boimy się swojej męskiej tożsamości bo wiemy, że ona jest kaleka – czegoś nam brakuje. Wiemy, że pod wszystkimi pozorami, które tworzymy, kryje się pustka. A pytanie o to, co jest w nas naprawdę, traktujemy jak rzucenie kart na stół. Wiemy, że przegraliśmy. A więc udajemy jeszcze bardziej. Do wyboru pozostają dwie maski: pierwsza, która mówi, że mamy wszystko to, czego potrzebujemy (mam na myśli zasoby wewnętrzne) i druga, z komunikatem: wcale tego nie potrzebuje. Zwykle – w zależności od sytuacji – żonglujemy tymi dwiema postawami.
Brak autentyczności to pierwszy i najbardziej widoczny objaw męskości, która nie została potwierdzona. Aby to zobrazować posłużę się trzema przykładami swoich przyjaciół. Ich imiona oraz kilka szczegółów zostało zmienionych. Pozwolili na wykorzystanie ich historii.
Piotr odsiaduje 15-letni wyrok. Trzy lata przed końcem kary. W różnych więzieniach i aresztach śledczych spędził blisko 20 lat. Tym razem został skazany za włamanie i pobicie ze skutkiem trwałego uszczerbku na zdrowiu. Duży, wytatuowany gość, dobrze zbudowany. Przez długi czas nie podawał mi ręki. Nasza przyjaźń zaczęła się dość kuriozalnie. Po jednym ze spotkań Piotr podszedł do mnie i bardzo poważnie powiedział, że jeśli nie będę żył dobrze (i tak, jak deklaruję, że chcę żyć), to po wyjściu na wolność znajdzie mnie i nie będzie to miłe spotkanie. Użył słów, których nie powinno się przytaczać publicznie.
Na początku byłem wystraszony, później sytuacja mnie rozbawiła, a na końcu zrozumiałem, że ten człowiek swoim językiem mówi do mnie: jesteś dla mnie ważny – chcę, żebyś był dobrym człowiekiem.
Podczas jednej z rozmów Piotr stwierdził, że boi się wyjść na wolność. Wspomniał, że przestępcze środowisko, które na niego czeka, jest wszystkim co ma, a jednocześnie wie, że będąc wśród tych ludzi znów postąpi niewłaściwie.
W jego życiu czegoś zabrakło, a kiedy zaczął zadawać sobie fundamentalne pytanie „kim jestem i czy mam wszystko czego potrzebuję?” odpowiedź nie padła. Nie było obok mężczyzny, który mógłby je udzielić, a żadna kobieta nie jest w stanie tego zrobić. Przemocą i dominacją zaczął szukać odpowiedzi wśród ludzi takich jak on. Nigdy nie chciał krzywdzić innych. Bał się, że jest niewystarczający, a życie na krawędzi pozwoliło ten strach nakarmić.
Marcin był wysoko postawionym menadżerem w jednej z międzynarodowych korporacji. Świetnie zarabiał, dbał o siebie w nieprzesadzony sposób. Nieźle zbudowany, zawsze uśmiechnięty. Typ życiowego zdobywcy. Kiedy pojawiało się zaproszenie do kolejnego przetargu, pracę zaczynał od wywiadu, która z konkurencyjnych firm bierze w nim udział. Lubił mówić, że goście mają już pozamiatane. Zwykle wygrywał.
Poznaliśmy się przy okazji jednego z takich wydarzeń; poprosił o konsultacje i po krótkich negocjacjach dobiliśmy targu. Łączą nas podobne zainteresowania więc zaczęliśmy spotykać się prywatnie. Po jakimś czasie zobaczyłem, że praca zostaje w jego głowie na długo po opuszczeniu biura. Mówił tylko o niej. Niezależnie od tematu, od jakiego zaczynaliśmy rozmowę, wcześniej czy później kończyło się na pracy. Znałem to aż nazbyt dobrze.
Praca stała się tym, co zaczęło go określać. Skuteczność zawodowa stanowiła papierek lakmusowy dla poczucia własne wartości. To okropna pułapka, w której rodzina obrywa rykoszetem w pierwszej kolejności. Po jakimś czasie Marcin zwierzył się, że nieustannie udaje. Tak naprawdę okropnie bał się rywalizacji, każdej tej chwili, w której w pracy coś może pójść nie tak. Nienawidził, kiedy firma zatrudniała kogoś nowego w obszarze jego kompetencji – obawa, że ta osoba może okazać się lepsza niż on spędzała mu sen z powiek. Nie chodziło nawet o to, że straci pracę, ale o to, że przestanie być postrzegany jako lider, numer jeden. Żaden mężczyzna, który byłby dla niego autorytetem, nigdy nie powiedział mu, że to nie jest aż tak ważne.
Jest w Kościele środowisko ludzi, którzy za swoje główne powołanie obrali (celowo piszę, że obrali a nie odkryli) wyszukiwanie i wskazywanie zła. Michał to jeden z nich. Kolorytu sprawie dodaje jego fascynacja tradycyjną formą sprawowania liturgii i skłonność do krytyki niemal wszystkiego co przyniósł Sobór Watykański II. Na jednym z forów wdaliśmy się w niezdrową pyskówkę, która skończyła się niezbyt przyjemnym dialogiem: Michał stwierdził, że już dawno postawiłem się poza Kościołem, a ja skwitowałem to mało wyszukanym „jesteś debilem”. Nie wytrzymałem bo gość był tak okrutnie bystry, że mając rację i tak nie miałem szans.
Następnego dnia przeprosiłem, a między nami powstała przestrzeń do rozmowy. Wymieniliśmy się kontaktami na Facebooku i zobaczyłem, że ten inteligentny, bystry chłopak z forum to wcielenie siedmiu nieszczęść. Wygląd niemal zawsze koreluje z tym, co kryje się w nas. Zobaczyłem ubranego w zbyt duży golf, kompletnie wychudzonego, zaniedbanego chłopca z dziewiczym zarostem wokół ust. Typ chłopaka, który zawsze wybierany jest do drużyny na samym końcu. Obraz był kompletnie niespójny z tym, co jeszcze kilka dni temu mogłem zobaczyć, kiedy prowadziliśmy spór. I nie chodziło o temat, ale o formę i zaciekłość.
Działał ten sam, odwieczny schemat. Czujemy, że czegoś nam brakuje, ale ten głód chowamy w sobie i zakrywamy go świetną pracą, agresją, albo kompletnym wycofaniem za ekran komputera. Półśrodek, który nie pozwala nam dorosnąć.
Dobra wiadomość jest taka, że stosując nawet najbardziej wyszukane racjonalizacje, nie jesteśmy w stanie wyrwać z siebie wzoru męskości. Intuicyjnie wiemy czym ona jest. Problem polega na tym, że nie wiemy jak sobie z tym poradzić, bo nikt nam o tym nie powiedział. Jestem pewien, że w każdej z tych historii mogłeś znaleźć coś z samego siebie.
Przygoda bycia sobą
Pierwszy krok na drodze do znalezienia własnej tożsamości to akceptacja, że ją zgubiliśmy i czegoś nam brakuje. Tu nie ma drogi na skróty. Patriarchalna kultura, która krytykowana jest za pomniejszanie roli kobiety (ta krytyka jest strasznym aktem ignorancji – o tym innym razem) posiadała element, którego dzisiaj brakuje nam tak bardzo. Otóż ojciec był mentorem. My, mężczyźni szukamy autorytetów i potrzebujemy przykładu. To dlatego, kiedy w domu coś zawodzi, szukamy wsparcia u trenera, duchownego, nauczyciela. W którymś momencie łańcuch został przerwany i wmówiono nam, że to głupie. Wszyscy za to płacimy brakiem autentyczności.
Jakiś czas temu przestałem udawać. Nie, nie tak permanentnie, ale coraz częściej potrafię schwytać samego siebie na tym procederze. Długo szukałem odpowiedzi na pytanie co jest nie tak? Towarzyszyło mi powracające poczucie, że czegokolwiek bym się nie podjął i cokolwiek nie zrobił, zmęczenie rzeczywistością wróci. Odpowiedź nie przyszła z żadnej z mądrych książek, najlepszych medytacji, długich modlitw (nie bezpośrednio, wierzę, że każda z nich została wysłuchana) i szukania sensu. Studia teologiczne przyniosły wiele dobra, ale okazały się kolejną formą ucieczki.
Ktoś powiedział mi wówczas, żebym przestał szukać rzeczy wzniosłych, a znalazł kilku przyjaciół. Takich, którzy poklepią po plecach mnie, a nie moje maski. To wtedy zaczęła się trwająca do dzisiaj przygoda bycia sobą.
Piszę o tym, bo co jakiś czas spotykam ludzi, którzy mają dość. Mężczyzn, którzy idą przez życie wystraszeni, ale tli się wpisana w ich naturę potrzeba rywalizacji, ryzyka, bycia bohaterem dla tej jednej jedynej.
Dzisiaj ja sam chcę bić się z własnymi słabościami i wygrywać, podejmować ryzyko i pozwolić sobie pomóc tam, gdzie już brakuje sił. Być bohaterem dla tej jedynej. W codzienności. A jeśli komuś wydaje się to trochę śmieszne lub naiwne, to pozostaje mi jedynie szczerze mu współczuć.
To pierwszy tekst z dłuższego cyklu My – mężczyźni, który postanowiłem zrealizować dla wspierającej mnie społeczności Banity. Ta praca jest moim „dziękuje” dla wszystkich mężczyzn, których obecność pozwala mi być dobrym mężem, ojcem, bratem, synem, przyjacielem. Jesteście ważni. Tekst pierwotnie ukazał się na blogu: haloziemia.pl