Co zrobić, żeby znowu nie było już „po świętach”?
Jeszcze w Wielkim Tygodniu postanawiamy odbyć jakieś „rekolekcje ostatniej szansy”, chcąc podciągnąć się trochę wyżej na drabince. Bo może usłyszymy coś, co uczyni cud w naszym życiu, co pozwoli nam przeżyć Triduum tak jak nigdy wcześniej? Występują w nas takie naprężenia, takie nagromadzenie treści i emocji, że Liturgia Wielkiej Soboty niczym ostra igła przebija balon. Jest huk, jest radość i są po wszystkim emocjonalne zgliszcza.
„W życiu najlepsze jest czekanie” – tak myślałem jako dziecko i do pewnego czasu też jako dorosły. Od samych urodzin wolałem te kilka dni poprzedzające je; w Bożym Narodzeniu najbardziej ceniłem adwent; a z każdym kolejnym dniem Triduum czułem smutek, że kończy się coś niepowtarzalnego. Poranki po takich wydarzeniach zaczynają się tak podobnie: pełne tęsknoty wspomnienia; kac emocjonalny po intensywnych przeżyciach; spokój, w którym trudno się odnaleźć, bo nie ma już właściwie na co czekać. Po Liturgii Wielkiej Soboty szybko wyznaczamy sobie nowy punkt zaczepienia w Niedzieli Zesłania Ducha Świętego. I choć bardzo się denerwujemy, gdy kolejny raz słyszymy przy świątecznym stole, jak ciotki i wujkowie z namaszczeniem powtarzają „święta, święta i po świętach”, to podświadomie realizujemy właśnie ten plan. A może chciałbyś czegoś innego?
Wielkopostni aktywiści
Lubimy doświadczać dobrych rzeczy bardziej, głębiej i intensywniej. W Wielkim Poście jak grzyby po deszczu pojawiają się tysiące pomysłów na rekolekcje, przeżycia i postanowienia. Wszystkie kuszą nas wyjątkowością i mnogością duchowych darów, jakie możemy otrzymać po ich przejściu. W duchowym pędzie chwytamy się nie tylko rzeczy potrzebnych, ale też przypadkowych. Pomimo wielu poczynionych kroków, jeszcze w Wielkim Tygodniu postanawiamy odbyć jakieś „rekolekcje ostatniej szansy”, chcąc podciągnąć się trochę wyżej na drabince. Bo może usłyszymy jeszcze coś, co uczyni cud w naszym życiu, co pozwoli nam przeżyć Triduum tak jak jeszcze nigdy wcześniej? Występują w nas takie naprężenia, takie nagromadzenie treści i emocji, że Liturgia Wielkiej Soboty niczym ostra igła przebija balon. Jest huk, jest radość i są po wszystkim emocjonalne zgliszcza. Oktawa Wielkanocy wydaje się mało kusząca, poświęcamy ją na złapanie równowagi i harmonii. W takim stanie łatwo ją potraktować jako czas na dojadanie sałatek i serników, żeby jak najszybciej zapomnieć o wcześniejszym intensywnym okresie. Tymczasem środek ciężkości jest zupełnie gdzie indziej. Na nic nam Wielki Post, jeśli nie przygotował nas na przeżywanie radości Zmartwychwstania każdego dnia. Takiej prawdziwej, nieudawanej.
Twarz Piotra wyraża wszystko
Mi trochę czasu zajęło zanim odkryłem piękno okresu wielkanocnego. Ale dzisiaj to jedne z moich ulubionych dni w roku. Zbudowane są na najpiękniejszych fragmentach Ewangelii. Przed laty zainspirował mnie do takich rozmyślań obraz Eugena Burnanda „Apostołowie Piotr i Jan biegną do grobu w poranek dnia zmartwychwstania”. Wyraz twarzy Piotra był na nim bezcenny. Po kolejnym ciężkim Triduum, gdy szukałem głębszego sensu, nie zatrzymując się wyłącznie na przeżyciach, czułem się jak Piotr tego pierwszego poranka po szabacie. On wiedział, że wszystko jest możliwe, skoro Go nie ma w grobie. Miał wypisane na twarzy jednocześnie niedowierzanie i pewność, bo przecież Jezus obiecał, że powróci i nigdy nie będziemy już sami. Czułem się jak Piotr, który jeszcze dobrze się nie obudził ze złego snu Wielkiego Piątku, ale biegł na spotkanie czegoś większego niż nadzieja. Jak Piotr, który po trzykrotnym zaparciu się przyjaciela, pobiegł bez strachu, bo miał pewność, że zostanie wzięty w objęcia. Jak zaspany Piotr, który uwierzył, że to, co mówił mu Jezus, jest większe i prawdziwsze niż jego zdrady i grzechy. On już wtedy był gotowy wyciągnąć swoje ręce i uzdrawiać w imię Jezusa. To widać w tym spojrzeniu. Niewiele wiedział i miał masę pytań, ale prawdziwa wiara nie tylko ich się nie boi, ale też nie oczekuje odpowiedzi. W jego oczach jest cała prawda minionych trzech dni i cała nadzieja wieczności. Ten człowiek jeszcze nie wiedział, że za chwilę stanie się głową Kościoła i księciem Apostołów. Nie wiedział, że zginie przybity do krzyża głową w dół. Ale był już na to gotowy. To wszystko doprowadziło mnie do pytania, czy ja z taką samą wiarą i fascynacją podchodzę do tego, że Jezus jest wśród żywych. Czy to tylko piękna tradycja, wiele wylanych łez i uniesień, które zostały zamknięte w grobie i miały już nigdy nie ujrzeć światła dnia? Każdy następny dzień tego okresu opowiada naprawdę niesamowite historie. Słuchając ich, widzę twarze ludzi, którzy dowiadują się o tym, co zrobił Jezus. I twarze tych, którzy Jezusa spotykają. Szok, niedowierzanie, a jednocześnie radość, spełnienie marzeń z kategorii tych niemożliwych, bo wątpili w Jego powrót i nie potrafili odczytać słów. Na ich oczach wypełniają się obietnice, wiara znalazła swoje potwierdzenie. Zapewne było wiele łez, które Jezus otarł najnormalniej na świecie – bo był naprawdę, tuż obok. A pośród wielu podobnych historii jest ta, dla mnie najpiękniejsza, o drodze do Emaus. Uczniowie zaślepieni wydarzeniami ostatnich dni nie zauważyli momentu zmartwychwstania. Coś usłyszeli, biegli, by to wyjaśnić lub raczej zdementować. Jezus szedł z nimi, tłumaczył im pisma, przez całą drogę mieli przeczucie, ale bali się temu zaufać. Jak pisze ewangelista „ich oczy były na uwięzi”. To też opowieść o niezwykłych facetach, bo nie bali się swojej wrażliwości. Zaprosili nieznajomego, żeby spędził z nimi noc. W relacji z Nim mieli poczucie wspólnoty, które wcześniej zostało zrównane z ziemią, gdy Judasz wydał Jezusa, Piotr się go zaparł, a większość z dwunastu nie miała odwagi nawet pojawić się pod krzyżem. I nagle poczuli, że jednak wspólnota jest możliwa. Rozpoznali Jezusa po łamaniu chleba. To bardzo intymny gest, który mogli dostrzec tylko domownicy. Ludzie będący blisko Jezusa, dla których On ten chleb łamał i cudownie rozmnażał. Tak jak smak chleba i gesty rodziców przypominają nam dom rodzinny.
On sam nadaje sens i smak wszystkiemu
Okres wielkanocny to powinien być czas, w którym wieść o zmartwychwstaniu Jezusa rozchodzi się po świecie, a radość udziela bliźnim. Jak nigdy wcześniej powinniśmy wtedy wychodzić na ulice między ludzi i o tym mówić. Dzielić się naszym doświadczeniem tych dni. Mamy w pełni uzasadnione prawo, aby głosić wszystkim, wszędzie i na wszelkie sposoby. Tymczasem najłatwiej przychodzi nam… zamknięcie się w sobie. Wielu nie marzy o niczym innym jak o świętym spokoju. Bo przecież za rok też jest Wielkanoc. I tak mijają kolejne lata. Każdy okres liturgiczny jest na swój sposób niepowtarzalny. Nawet okres zwykły ma nam wiele do zaproponowania. Jeśli kolejny raz w życiu doświadczamy zniechęcenia, to warto zadać sobie pytanie o to, jak wygląda nasze przygotowanie do świąt. Może poświęcamy na to zbyt wiele energii i uwagi? Może nie chodzi o to, by dążyć do doskonałości, ale dać się prowadzić właśnie przez swoje słabości? Jakąkolwiek drogę obraliśmy, jeśli dziś czujemy, że jest już po wszystkim, to z dużym prawdopodobieństwem straciliśmy po drodze coś najcenniejszego – poczucie bliskości Boga. On sam nadaje sens wszystkiemu i naprawdę więcej nie trzeba. Wtedy nawet przypadkowa świecka książka może być rekolekcjami życia. Za niespełna 50 dni obchodzić będziemy Zesłanie Ducha Świętego, pojawią się nowenny, modlitwy i rekolekcje przygotowujące. Powróci też znany nam problem „i co dalej?”. Może im mniej w tym naszych pomysłów i biegania za cudami, tym większa przestrzeń do działania dla Boga? Każdego dnia należy do nas jedynie chwila, która właśnie trwa. Spróbuj jej doświadczyć.