Kobiety są do rodzenia

Kobieta najbardziej realizuje się poprzez macierzyństwo. Taki przekaz, odmieniany przez różne przypadki, bardzo często pojawia się w kościelnym nauczaniu o rodzinie.

 

Powicie dziecka (a najlepiej wielu dzieci) przedstawia się jako najważniejszy projekt w życiu kobiety. Nie urodziłaś dziecka? Jesteś „niepełna”, pozbawiona tego, co najistotniejsze na świecie, nie masz czegoś, co przyniosłoby ci największe szczęście, a przede wszystkim nadałoby sens (!) twojemu istnieniu.

 

Zanim przejdę dalej – jedna uwaga. Nie mam nic przeciwko macierzyństwu. Wręcz przeciwnie. Powstawanie nowego życia i noszenie je w sobie uważam za cud, a towarzyszenie małemu (a potem coraz starszemu) człowiekowi za doświadczenie niezwykłe, inspirujące i rozwijające. Ale…

 

Przykład wielu mam, które za swoim dzieckiem wskoczyłyby w ogień, pokazuje, że życie nie zaczyna się, nie kończy i nie wyczerpuje na macierzyństwie. Niejedna z tych kobiet mówi, że jeśli musiałaby jeszcze miesiąc czy dwa zostać z maluchem w domu, to po prostu by oszalała. Egoistka niezdolna do poświęceń? Nie.

 

Człowiek, który ma w sobie o wiele więcej obszarów niż tylko obszar „matka”, choć ten na pewno ma miejsce uprzywilejowane (w czasie spotkania z przyjaciółkami niejedna mama dzwoni do domu kilka razy, żeby się upewnić, czy wszystko jest w porządku).

 

Pytanie też, co z singielkami, które żyją samotnie nie dlatego, że są hedonistkami i tak im po prostu wygodnie, tylko dlatego, że nie przytrafiła im się miłość? Jak się czują, gdy słyszą, że kobieta jest w pełni kobietą dopiero wtedy, kiedy urodzi dziecko?

 

Owszem, w Kościele istnieje pojęcie macierzyństwa duchowego. Mówi się o nim np. w kontekście sióstr zakonnych. Ich „dziećmi” stają się ludzie, za których się modlą, których katechizują albo którymi się opiekują. Czy jednak (nie z wyboru) samotna kobieta robiąca to samo – wspierająca innych modlitwą, kompetencjami, konkretną pomocą – doświadcza zrealizowania w macierzyństwie? Może czasem tak, ale generalnie wydaje się to bardzo trudne.

 

Trudne dlatego, że nie da się macierzyństa oderwać od… mężczyzny (a w kościelnym przekazie o rodzinie czasem, mam wrażenie, to się właśnie dzieje). Jeśli postawimy bycie matką nad wszystkimi innymy celami w życiu kobiety, możemy dojść do absurdalnego przekonania, które jest zupełnie nie do zaakceptowania z perspektywy chrześcijańskiej, że należy popierać i wspierać samotne kobiety korzystające z usług banków nasienia.

 

Przecież one podejmują taki krok, ponieważ bardzo chcą zostać matkami! I tu wracamy do pierszego zdania tego akapitu – nie ma macierzyństwa bez mężczyzny. Bo nie ma nowego życia bez mężczyzny.

 

Dlatego trudno było mi przełknąć wystąpienie państwa Pulikowskich przed ojcami synodalnymi, w którym zaapelowali, by Kościół docenił i dowartościował, uwaga, mężów dbających „z pełną odpowiedzialnością o swoje rodziny” oraz „żony dające życie i miłość swoim dzieciom” (jakby żony nie poczuwały się do odpowiedzialności za rodzinę, a ojcowie byli zwolnieni z dawania życia i miłości dzieciom).

 

To nie jest manifest przeciwko macierzyństwu. Przed napisaniem puenty tego tekstu zapytałam moją mamę (osobę spełnioną na polu zawodowym), czy ma poczucie, że najważniejszą „rzeczą”, którą osiągnęła w życiu, jesteśmy my z siostrą. Bez chwili namysłu odpowiedziała: „Tak”.

 

Chodzi mi raczej o pewną uważność i wyczucie w mówieniu o powołaniu kobiety do bycia matką oraz w ogóle o poszerzoną kościelną wizję kobiety. Bo czasem odnoszę wrażenie, że autorzy pięknych słów o realizacji w macierzyństwie i poprzez macierzyństwo w gruncie rzeczy traktują kobietę jak inkubator, stołówkę i nianię w jednym. A że nieładnie byłoby to wyrazić wprost, polewają wszystko obficie duchowym sosem.

 

Anna Sosnowska – redaktor miesięcznika „W drodze”, współautorka książki  (razem z o. Wojciechem Ziółkiem SJ) „Zioło-lecznictwo, czyli wywary na przywary, wcześniej związana z kanałem religia.tv