„W ten sposób zakochałem się w Jezusie

„Jak łatwo było zakochać się w Jezusie Chrystusie!”. Andrew Garfield o cierpiącej miłości, własnych ograniczeniach i o tym jak Bóg łapie za kark

 

Zaskoczony miłością

 

Kiedy zapytałem go, co wydało mu się najbardziej wyjątkowe w „Ćwiczeniach”, zapatrzył się niewidomym wzrokiem w pustkę przed sobą i powędrował myślami do jakiegoś miejsca w pamięci. Potem, tak jakby moje pytanie sprowadziło go z powrotem na ziemię, uśmiechnął się i powiedział: „Okazało się, że bardzo łatwo jest zakochać się w tej osobie. Zakochać się w Jezusie Chrystusie. To było najbardziej zaskakujące.”

 

Zamilkł głęboko poruszony tą myślą. Przyłożył rękę do klatki piersiowej, gdzieś pomiędzy żołądkiem i sercem, i powiedział raz po raz wybuchając śmiechem: „Boże! To była najbardziej niesamowita rzecz – zakochać się! Jak łatwo było zakochać się w Jezusie Chrystusie.”

 

Nagle zacząłem doceniać autentyczność, z jaką doświadczał radości wypływającej z miłości, cierpienia wynikającego z frustracji oraz bólu z powodu nieobecności.

 

„Poczułem się smutny i zły za Jezusa, kiedy już Go spotkałem, bo wszyscy tak bardzo Go oczerniają. Tak wielu ludzi Go k***ewsko oczernia. Jego imię wykorzystywano do okropnych rzeczy.”

 

Kiedy mówię o tym, że Garfield odniósł sukces w „Ćwiczeniach”, to chodzi mi właśnie o to, czego dowodzą jego wyznania miłości: on zakochał się w Jezusie. Cierpiał z i dla swojego ukochanego. Jego współczujące cierpienie objawiało się w jego powołaniu, w którym ma za zadanie pomagać innym w przeżywaniu miłości i jej braku. „Dla mnie to jest właśnie ta piękna agonia tworzenia.” – mówił dalej Garfield – „Piękna agonia zawarta w tym, że nigdy nie będziemy w stanie w pełni wyrazić możliwości tej miłości, o której On uczy, że mamy nią żyć. Moje poczucie konieczności pracy bierze się z tęsknoty za wyrażeniem właśnie tego.”

 

Poszukując swego miejsca w świecie

 

Doświadczenie zakochania się w Jezusie było dla Garfielda najbardziej zaskakujące może dlatego, że jak wielu ludzi, on rozpoczął „Ćwiczenia” poszukując czegoś więcej. To z czym zaczynał „Ćwiczenia” nie było wyraźnym pragnieniem poznania Chrystusa, ale raczej ciągłym, bolesnym uczuciem jego własnej niewystarczalności.

 

Tak jak kiedyś Ignacy, Garfield był młodym człowiekiem szukającym swojego miejsca na świecie. I tak jak wielu z nas pod warstwą tęsknoty ukrywał głęboki strach: obawę, że nie jest wystarczająco dobry. „Głównym problemem, który chciałem uleczyć, który przyniosłem do Jezusa i nad którym pracowałem poprzez «Ćwiczenia», było uczucie «niewystarczalności».” – mówił Garfield – „To uczucie ciągłego pragnienia, aby wyrazić w sposób doskonały to, co jest w każdym z nas. Tę ranę bycia «niedostatecznym». Tę ranę, wynikającą z odczucia, że to, co mam do zaoferowania nigdy nie jest wystarczające.”

 

Wielu z nas żyje w strachu przed porażką, ale często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to nie porażka nas przeraża, ale to, że wszyscy się o niej dowiedzą. Nie jest ciężko poradzić sobie z niepowodzeniem, każdemu z nas czasem coś się nie udaje. Chodzi raczej o ludzi, którzy to widzą. Bycie rozpoznanym jako ktoś, kto upadł tak naprawdę nas boli. Kiedy wszyscy chcemy być docenieni, zostanie dostrzeżonym jest tym, za czym tęsknimy. Jeśli boimy się, że nie jesteśmy warci zobaczenia, bo strach przed demaskacją przeraża nas najbardziej. Andrew Garfield rozumiał to wewnętrzne tarcie bardzo dobrze.

 

Modlitwa w ciemności

 

Moment, który aktor zapamiętał jako najgłębsze doświadczenie Bożej obecności w jego życiu zdarzył się tuż przed jego pierwszym publicznym wystąpieniem, kiedy kończył szkołę teatralną. Miał grać Ofelię w „Hamlecie” Szekspira w Teatrze Globe w Londynie. „Na około dwie godziny przed spektaklem nagle poczułem się jakbym umierał.” – wspominał aktor – „Poczułem, że jeśli wyjdę na scenę, to cały się spalę. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takiego śmiertelnego przerażenia, takiego terroru wewnętrznego, braku wiary w siebie, poczucia niewystarczalności. Takiego strachu przed byciem zauważonym. Lęku przed odsłonięciem się i oddaniem mojego serca. Przed zdemaskowaniem się i powiedzeniem: «Patrzcie na mnie!»”.

 

Aby się uspokoić, spacerował tam i z powrotem wzdłuż południowego brzegu Tamizy. To był dzień, w którym sztuka miała dodatkową obsadę i myśli aktora zaczynały kierować się w stronę ucieczki. Opowiadał: „Zacząłem myśleć o rzuceniu się do rzeki. Myślałem, że nie mam nic do pokazania, nic do zaoferowania. Jestem oszustem.” Teraz już rozumie, że tamta chwila była momentem modlitwy: „Prosiłem o coś. Prosiłem o pomoc.”

 

I wtedy usłyszał ulicznego śpiewaka, śpiewającego – raczej nie idealnie – znajomą piosenkę „Vincent” Dona McLeana. Aktorowi najbardziej zapadło mu w pamięć to, że piosenka nie była wykonywana perfekcyjnie. „Jeśli ten śpiewający człowiek zostałby tego dnia w łóżku myśląc: «Nie mam nic do zaoferowania, mój głos wcale nie jest dobry, nie jestem gotowy, aby występować publicznie. To, co mam nie wystarczy», gdyby posłuchał tych głosów wewnątrz siebie, ja nie dostałbym tego pocieszenia, którego potrzebowałem. – opowiadał Garfield. „Jego gotowość do tego, aby się odsłonić, zdemaskować, naprawdę zmieniła moje życie. Myślę, że po raz pierwszy zrozumiałem w jaki sposób sztuka nabiera znaczenia, jak sztuka zmienia życie ludzi. Z pewnością zmieniła moje życie.”

 

„Poczułem się jakby Bóg nagle złapał mnie za kark”

 

Ten zasłyszany moment artystycznej niedoskonałości go uratował: „Chmury dosłownie się rozstąpiły i wyszło słońce, a jego promienie mnie oświeciły. My obaj, ten śpiewak i ja, nagle zaczęliśmy płakać. Poczułem się jakby Bóg nagle złapał mnie za kark i powiedział: «Myślałeś, że jak wejdziesz na scenę, to umrzesz. Ale tak naprawdę umrzesz, jeśli na nią nie wejdziesz».”

 

Od tamtej pory Garfield żyje w poczuciu tego twórczego tarcia – w strachu przed odsłonięciem się, ale i z wielką potrzebą bycia zauważonym. Jeśli to zauważenie przez innych naszych niedoskonałości tak nas przeraża, to trwanie w byciu wyeksponowanym nas wybawi.