Nasze miłosierdzie zawsze wymaga oczyszczenia. Niewykluczone, że także z grubych osadów protekcjonalnego traktowania tych, którzy są biedni, brudni, bezdomni, śmierdzą, są zdani na cudzą łaskę i niełaskę, którzy proszą innych o pomoc i pieniądze.
Nowy arcybiskup Brukseli Josef De Kesel w wywiadzie, jakiego udzielił mediom tuż po otrzymaniu nominacji na kościelny urząd, stwierdził, że „nie jest zadowolony z uwydatniania miłosierdzia w podejściu do innych ludzi”.
Jak zaznaczył, jest to dla niego ważne słowo, „ale tak czy inaczej, jest ono jednak dość protekcjonalne”. Są to słowa kontrowersyjne, tym bardziej, że arcybiskup jasno określił się także jako zwolennik dopuszczania do Komunii Świętej rozwodników żyjących w nowym związku.
A jednak coś mnie zastanawia w jego słowach o relacji miłosierdzia do protekcjonalizmu, czego nie potrafię zbyć i skrytykować tak łatwo jak choćby Tomasz Rowiński, publicysta „Christianitas”, który uważa, że arcybiskup odrzuca pojęcie miłosierdzia, ponieważ neguje samą potrzebę nawrócenia człowieka do Boga, która ściśle wiąże się z odrzuceniem grzechu
Moim zdaniem warto spróbować „ocalić wypowiedź bliźniego”, w tym przypadku nowego arcybiskupa Brukseli i wskazać na problem z dość częstym dziś rozumieniem miłosierdzia jako litości, działania charytatywnego i protekcjonalizmu właśnie.
Myślę o miłosierdziu w jego wymiarze społecznym, a także osobistym, które w katolicyzmie obecne jest we wskazaniach: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, więźniów pocieszać, chorych nawiedzać, umarłych pogrzebać. To są jasne słowa, mądrość Kościoła dała nam je jako drogi naśladowania Chrystusa. Tymi drogami, nie zapominając o uczynkach miłosierdzia co do duszy, szło wielu świętych.
Ale nasze miłosierdzie zawsze wymaga oczyszczenia. Niewykluczone, że także z grubych osadów protekcjonalnego traktowania tych, którzy są biedni, brudni, bezdomni, śmierdzą, są zdani na cudzą łaskę i niełaskę, dobrą lub złą wolę, którzy mniej lub bardziej dosłownie proszą innych o pomoc, pieniądze, żywność, odrobinę zainteresowania i pocieszenia
Warto postawić proste pytanie: czy dając jałmużnę, czujemy się łaskawcami, poprawia się nam samopoczucie, odczuwamy przyjemną wyższość darczyńców nad nieszczęśnikami, którym w życiu się nie powiodło, albo akurat powinęła się im noga?
Czy mamy świadomość, że to przede wszystkim my zostaliśmy obdarowani, ponad jakiekolwiek nasze zasługi, przez Boga? Czy widzimy w sobie tę samą słabość, tylko w lepszych ciuchach, w lepszych dekoracjach, co i w ludziach, którzy „żyją z cudzej łaski”?
Przed wieloma laty jeździłem na letnie wczaso-rekolekcje dla osób starszych i niepełnosprawnych: jezuickie turnusy do Łaźniewa pod Warszawą.
Pamiętam, że któregoś roku ojciec Wacław Oszajca SJ, który pełnił posługę duszpasterską w trakcie turnusu, zagadnął do młodzieży-opiekunów: „my tu nie jesteśmy po to, żeby okazywać litość, żeby pchać wózki z niepełnosprawnymi gdzie się nam podoba, z myślą, że jesteśmy tacy super, ale po to, żeby pomagać ludziom i uczyć się od nich, i ich słuchać”.
To była lekcja szacunku do drugiego człowieka, która wcale nie wyklucza miłosierdzia, ale oczyszcza je z ludzkiej pychy. A pycha może pojawiać się w ludziach także wtedy, gdy pełnią dobre uczynki. Nie ma się co tego wstydzić (czy ściślej: wstydliwie przemilczać), nie ma sensu też temu zaprzeczać – dobrze to widzieć, żeby nie wpaść w pułapki „charytatywizmu” i protekcjonalizmu względem słabszych od nas.
Przypomina mi się jeszcze jedna wypowiedź, ks. Andrzeja Pietrzaka SVD, który w wywiadzie o Kościele w Ameryce Południowej tak opowiadał: „solidaryzm nie może być paternalistyczny i sprowadzać się jedynie do akcji zbierania pieniędzy, tzw. dzieł miłosierdzia, które, chociaż ważne, często zagłuszają i nie pokazują rzeczywistych przyczyn problemów osobistych i społecznych. W São Paulo widziałem bale charytatywne z udziałem biznesmenów, polityków, na które bilet wstępu kosztował równowartość tysiąca dolarów, a z tego na filantropię przeznaczano tylko kilka procent. Reszta szła na obsługę imprezy, na wykwintne jedzenie. A nieopodal ludzie żyli w nędznych fawelach”.
To jest poważny problem, także z perspektywy chrześcijańskiej/katolickiej: miłosierdzie można łatwo pomylić z „miłosierdziem gminy”, a współczucie – z dobrze widzianymi w wyższych sferach charytatywny bankietami, które często swoją obecnością uświetniają księża.
Jeszcze jedno: szacunek wobec słabych wcale nie wyklucza, że nie będziemy wobec nich niekiedy surowi, albo że nie będziemy odczuwać gniewu, złości, zmęczenia. Warto czytać bloga siostry Małgorzaty Chmielewskiej, by zrozumieć, że właśnie takie codzienne przebywanie ze słabymi i traktowanie ich serio, traktowanie jak równych nam ludzi, a nie „podopiecznych” sprawia, że nawiązuje się z nimi normalną relację, taką życiową, w której jest miejsce i na kryzys, i na gorzkie słowa.
Piszę to szczególnie do osób, które zaczynają pracę jako wolontariusze w różnych przykościelnych dziełach. Z doświadczenia wiem, że ludzie młodzi, którzy podejmują takie zadania, wstydzą się negatywnych odczuć, ponieważ uznają je za „niechrześcijańskie”, czy grzeszne. I jeśli nikt im w porę nie powie, w czym rzecz, to często taka „przygoda z wolontariatem” kończy się rozgoryczeniem odczuwanym względem siebie i innych.
Daleko odszedłem od oryginalnej wypowiedzi księdza arcybiskupa Brukseli. Ale żeby zrozumieć miłosierdzie, trzeba mieć jego czystszy obraz. Szacunek i miłosierdzie nie wykluczają się. A chyba przeżywamy dziś w relacjach społecznych deficyt i jednego, i drugiego.
źródło deon.pl