Wiara w niewiarę. Skąd się biorą ateiści?
Na ogół, zarówno kiedyś, jak chyba jeszcze bardziej jest to widoczne dzisiaj, podobne postawy są efektem końcowym dłuższego okresu „odzwyczajenia się” od religijności.
Żeby nie było zbyt patetycznie i konferencyjnie zarazem, zacznę od przykładu, czyli pewnego wspomnienia. Był kiedyś za moich studenckich czasów w Toruniu młody milicjant, entuzjasta rozmów ze studentami (szczególnie studentkami). Jego specjalnością były „spory światopoglądowe”. Był on typowym neofitą marksizmu-leninizmu po kursie, który trwał nie pamiętam już teraz ile „jednostek godzinowych”. Przychodził pod akademiki, aby „zaginać” studentów i przez pewien okres miał nawet wśród nich spore wzięcie. Z dumą obwieszczał, że ma światopogląd „naukowy” i że wiara to zabobon, który zniknie w miarę posuwania się naprzód drogą postępu, bo nauka już udowodniła, że Boga nie ma i że Chrystus oraz Kościół to ludzkie wymysły, bardzo przydatne do usypiania ludu, bo to jest rodzaj „opium”, które znieczula ból proletariatu, który mu zadają reakcyjni wrogowie klasowi. Przez jakiś czas młody milicjant w cywilu, a dla nas „ubowiec”, stanowił swego rodzaju atrakcję towarzyską, bo rozmowa z tak bardzo egzotyczną „władzą” nikogo nie kompromitowała. Tym bardziej że atmosfera była całkowicie kabaretowa i chętnie sobie opowiadano, jakie kto zadał mu pytanie i jaką otrzymał na to odpowiedź. Jasne, że przy tej okazji powstało sporo różnych anegdotek. Młody, niedoświadczony „ubowiec” śmiechami studentów się nie przejmował. Widać wierzył w swoją misję, a jego przełożeni, pomimo atmosfery „obciachu”, przez jakiś czas tolerowali to jego „nawracanie” na niewiarę. Nie wiem, może chodziło im o rozmiękczenie środowiska studenckiego, o oddemonizowanie władzy i przekonanie, że jest ona śmieszna, nieporadna i że nie jest w stanie skutecznie inwigilować studenckiego środowiska, a w rzeczywistości może prowadzono właśnie w tym czasie jakieś zadanie… Jednocześnie, wcale nie jest wykluczone, że niektóre z pytań i niektóre z odpowiedzi „marksistowsko-leninowskiego ” neofity trafiły do świadomości śmiejących się ludzi i zaczęły tam żyć własnym życiem. Może to były właśnie te jego buńczuczne tyrady o zacofaniu i nowoczesności, o zabobonie religijnym, niemającym żadnego racjonalnego umocowania i nowoczesności, która opiera się na „samych tylko” prawdach naukowych. Sądzę, że na nic było mówić kiedyś i pewnie na nic się zda powtarzanie tego argumentu i dzisiaj, że jeśli ktoś deklaruje swoją niewiarę, to musi coś wiedzieć na temat tego, co neguje, czyli że musi mieć jakąś podstawową przynajmniej znajomość wiary w Boga. Bez takiej znajomości jego zaprzeczanie nie ma żadnego sensu, szczególnie gdy powołuje się on na naukową racjonalność swego stanowiska. Ważne jest jednak spostrzeżenie, i ono jest powodem posłużenia się przeze mnie przykładem młodego marksistowsko-leninowskiego neofity, że deklaracja ateizmu w takim jak on wydaniu ma wszystkie cechy religijnego wyznania wiary, chociaż w istocie była socjologicznie i psychologicznie uwarunkowaną prostą opcją ideologiczną. Na ogół, zarówno kiedyś, jak chyba jeszcze bardziej jest to widoczne dzisiaj, podobne postawy są efektem końcowym dłuższego okresu „odzwyczajenia się” od religijności, charakteryzującego się poniechaniem praktyk religijnych, zerwaniem z Bogiem więzów modlitwy i szczątkowym tylko przywiązaniem do tradycji, mocno zresztą zlaicyzowanej. Człowiek dostaje się po prostu w wir laicyzacji, którą mu serwuje w obfitości kultura, w jakiej toczy się jego życie. Nasycona jest nią cała jego otoczka egzystencjalna i dzięki niej odbywa się nieustanny proces wypłukiwania elementów religijności i wiary z jego życia, pozostawiając mu tylko na osobisty użytek religijny folklor. Istnieje przy tym twórcze baczenie na to, aby ten folklor nie miał charakteru „systemowego”, to znaczy, aby nie był związany z instytucją Kościoła. Z tego powodu, promuje się konsekwentnie tylko jego wydanie „nowoczesne”, a więc „postępowe” i „otwarte” zarazem, zmodyfikowane przez różne obce wpływy ideowe, przez mody, trendy i komercję. Takiej genetycznie zmodyfikowanej religijności wystarczy już tylko jakieś wypowiedziane gdzieś nieprzychylne zdanie o religii lub o Kościele, aby jej wyznawca stał się zadeklarowanym ateistą. Wystarczy, aby zderzył się z jakimś skandalem, skutecznie rozdmuchanym przez media albo spotkał jakąś sugestywną osobę, cieszącą się statusem znanego celebryty, żeby przyjął głoszoną przez niego „prawdę” i ostatecznie się „wyzwolił” spod religijnego obskurantyzmu.
Główną atrakcją ideową tej nowej religii jest głoszona z niezwykłym zapałem i dżihadystyczną wręcz determinacją „wolność” i „nowoczesność”. Oba te hasła wzajemnie się wspierając, przyjmują wspólny front walki przeciwko zacofaniu, krępowaniu ludzkiej przedsiębiorczości i gwałceniu wolności, wciskając współczesnego człowieka do ciasnego gorsetu, dawnych zwyczajów i tradycji. W ten sposób, twierdzą oni, blokuje się człowiekowi dostęp do szczęścia, do którego jako człowiek jest on powołany. Wystarczy tylko przekroczyć próg strachu i zacofania, aby osiągnąć spełnienie się wszystkich życiowych aspiracji. I tak oto, nie wiedząc często o tym, ateista staje się wyznawcą „nowoczesnej i postępowej” laickiej religii. Można też, nie wiedząc czasem o tym, zostać heretykiem, starając się kontynuować dawną tradycję religijną w nowy, bardziej światły i bardziej postępowy sposób, wolny od „klerykalizmu” i od kościelnej „biurokracji”.
Co mamy im do zaproponowania, oprócz oczywiście groźby wiecznego potępienia?
Zygmunt Kwiatkowski SJ – jezuita, misjonarz, spędził 30 lat w Egipcie, Libanie i Syrii