Monika Białkowska

Adwent, który boli

Przewodnik Katolicki

fot. Paul Zoetemeijer | Unsplash (cc)

Papież Benedykt pisał o „eucharystycznym stylu życia”. Chrześcijaństwo nie polega na deklaracjach, ale na tym, żeby ludzie przemienieni Eucharystią szli w świat i przemieniali go swoją obecnością. Tegoroczny Adwent chcemy przeżyć tak, by „eucharystyczny styl życia” stał się naszym stylem. Żeby słowo stało się Ciałem w naszej codzienności.

Adwentu nie trzeba się uczyć. Adwent jest dla człowieka stanem absolutnie naturalnym. Człowiek, kimkolwiek jest, w cokolwiek wierzy, gdziekolwiek żyje, zawsze ma w sobie jakieś oczekiwanie i zawsze ma przed sobą jakąś obietnicę, która pozwala mu czuć się bezpieczniej, która oswaja nieco jego nieznaną jeszcze przyszłość.

Adwent jest wszędzie


Można zaryzykować tezę jeszcze odważniejszą. Niezależnie od tego, kim człowiek jest, w co wierzy i gdzie żyje, zawsze oczekuje, że jakieś słowo, które usłyszał, stanie się ciałem. To oczekiwanie nigdy się nie kończy, choć w większości sytuacji nawet nie jest zauważone. Kiedy jednak idziemy do lekarza, zakładamy, że wypełni się jego obietnica złożona w przyrzeczeniu lekarskim, że będzie służył naszemu życiu i zdrowiu, pomagał niezależnie od naszej rasy, religii i poglądów i że stale będzie poszerzał swoją wiedzę. Jeśli mamy męża czy żonę, spodziewamy się, że to, co mówiła lata temu przed ołtarzem, nie było tylko słowami o miłości i wierności, ale że stały się one ciałem. Choć tysiące reklam każdego dnia uodporniły nas nieco na obiecanki cacanki, to jednak obietnica złożona twarzą w twarz przez kogoś, komu ufamy, jest zobowiązująca. I nic nie boli bardziej niż jej złamanie, niż pozostawienie na poziomie samego tylko pustego słowa. Słowo ma stawać się ciałem, inaczej burzy się jakiś mały porządek naszego świata.

Pragnienie


Skąd to nasze pragnienie, by słowo stawało się ciałem? Jest gdzieś w nas przekonanie, że słowo ma swoją wartość – nie chcemy, żeby pozostawało puste. Wartość i moc słowa sprawdza się dopiero wtedy, gdy słowo wypełnia się ciałem.


Dane słowo, obietnica sprawiają, że w niepewnym świecie czujemy się bezpieczniej. Dane słowo, obietnica prowadzi nas w przyszłość i mówi: „patrz, tak to będzie wyglądało, nie bój się nieznanego”. Ten, kto nie zna żadnych obietnic, traci nadzieję i trudno mu znaleźć wolę walki o przyszłość. Jeśli nie wie, co będzie – po co i o co walczyć?


Problem ze słowem jest tylko jeden. Dopóki wypowiada je człowiek, nie ma ono gwarancji wypełnienia. Pozostaje tylko nadzieją, której spełnienia nikt zagwarantować nie może. Cóż: człowiek nie ma wglądu w przyszłość. Nie ma też mocy zmieniania świata. Nawet obietnicy „będę u ciebie za godzinę” może nie dotrzymać, kiedy wjedzie w niego rozpędzony kierowca.

Słowo wypełnione


Człowiek potrzebuje obietnicy, słowa większego niż to zawodne i ludzkie. Potrzebuje takiego słowa, którego będzie się mógł uchwycić i na nim zbudować nadzieję na przyszłość z wiarą, że ten, kto słowo daje, ma moc je wypełnić. Że to słowo nie zawiedzie.


Bóg dawał to słowo przez wieki – od Abrahama i Mojżesza aż po najmłodszych proroków. To były słowa. Aż przyszedł moment, że Jego słowo stało się Ciałem. Wypełniło się. Wszystkie obietnice, jakie Bóg składał, spełniły się w Jezusie: w małym chłopcu, urodzonym w stajence, który miał iść na krzyż i zmartwychwstać.
Słowo stało się Ciałem w sposób najpełniejszy i najbardziej doskonały. Bóg pozostał wierny swojemu słowu. Bóg dotrzymał słowa. Bóg nie zostawił człowieka w sytuacji dla niego beznadziejnej, po grzechu, który zerwał życiodajną więź ze Stwórcą.

My w Adwencie


Jakiego słowa dziś potrzebujemy? Jakiej obietnicy? Pandemia trwa już drugi rok i wciąż ludzie umierają. W jednych rodzi się bunt, w innych gniew, w jeszcze innych rozczarowanie i zmęczenie. W lasach przy granicy umierają ludzie. Żołnierze i Straż Graniczna wypełniają swoje obowiązki zawodowe, a ich bliscy drżą o ich bezpieczeństwo. Aktywiści chodzą na spacery do lasu, z wodą, butami i batonami energetycznymi, żeby wypełnić swój obowiązek moralny. Miliony ludzi przed ekranami komputerów i telewizorów słucha przekazów o strachu, ataku, wojnie. Miliony spierają się o to, na co nie mają wpływu. Potępiają i wynoszą na ołtarze. Wszyscy zmęczeni i niepewni jutra.


W szpitalu umiera młoda kobieta, która bardzo chciała żyć. Inne kobiety w protestach wychodzą na ulice. W Kościele wciąż wisi nam nad głową nierozwiązana jeszcze do końca sprawa nadużyć seksualnych wobec małoletnich. Trwa synod (synod o synodalności 2021-2023 – przyp. red.), jakiego nigdy nie było i którego wszyscy próbują się dopiero nauczyć. W rodzinach już dawno przestaliśmy rozmawiać o sprawach najważniejszych: o wartościach, bo przecież zaraz za rogiem czai się polityka, a ona rodziny zabija najmocniej.


To wszystko jest kontekstem naszego Adwentu. Z tym wszystkim w Adwent wchodzimy: bezradni, bezsilni, zmęczeni, z milionem pytań. Co będzie z nami? Jacy będziemy? Kto nam pomoże, poukłada, wyjaśni? Kto nas wreszcie pogodzi, żeby znów było normalnie?

Adwent jest dobry

Ani nasz stan rozbicia, ani pytania nie są złe. To wszystko jest dowodem na to, że Adwent trwa nieustannie. To wszystko jest dowodem na to, że jest w nas tęsknota, że tli się w nas jeszcze nadzieja i pragnienie piękna, dobra, miłości, sprawiedliwości i prawdy. A dopóki nadzieja się tli, jesteśmy żywi. Dopóki się tli, jest dowodem na to, że miłość i prawda istnieją. Dopóki się tli, może zostać wypełniona. Za słowem może przyjść Ciało.


Na tym właśnie polega Adwent. Nie na tym wcale, żeby uciekać od życia i zamykać się w hermetycznym, pobożnym wprawdzie, acz nieco nierzeczywistym świecie. Adwent polega najpierw na zobaczeniu swojej kondycji, choćby była najsłabsza. Polega na wyczytaniu z owej kondycji własnych tęsknot. Polega wreszcie na odkryciu, że wszystkie tęsknoty, które mamy, mogą być wypełnione – że one już stały się Ciałem i stają się nim dla nas każdego dnia – w Chrystusie. Że jeśli będziemy żyli w Chrystusie, jeśli będziemy Nim się karmili, możliwe będzie i piękno, i dobro, i miłość, i prawda. Nie ma bowiem takiej bezsilności, na którą by nie odpowiedziała Jego spełniona obietnica. Nie ma takiej bezsilności, która pokonałaby człowieka karmiącego się Bogiem – Ciałem wszystkich wypełnionych słów obietnicy.

Monika Białkowska


Marc Rastoin SJ

Uczucia – trwałość ograniczona

Szum z Nieba

fot. Mariano Baraldi | Unsplash (cc)

„Tak, to prawda, nie jesteśmy już razem – przyznaje w wywiadzie kolejna celebrytka. Przestaliśmy się kochać. Okazało się, że to jednak nie było prawdziwe uczucie. W tej sytuacji jedynym uczciwym rozwiązaniem jest rozwód”. Czy są uczucia prawdziwe i nieprawdziwe? A może w miłości chodzi o coś więcej, niż o nie? Czy naturalne „falowanie” uczuć zwalnia nas od pracy nad naszym małżeństwem?


Kościół, idąc za wskazaniami św. Pawła, pokazuje nam pewien ideał chrześcijańskiego małżeństwa, którego celem jest nie tylko zrodzenie i wychowanie dzieci (jak się powszechnie sądzi), ale i jakość relacji między małżonkami. A ta jedność i komunia pomiędzy nimi dwojgiem posiada również wymiar seksualny.

Święty Paweł w Liście do Koryntian przekonuje, jak ważne jest nasze ciało. Kiedyś powiedział Grekom: nie wolno wam chodzić do prostytutek, bo to, co robicie z nimi, jest grzechem przeciwko własnemu ciału (por. 1 Kor 6, 18b). Warto pamiętać, że w tych czasach nawet żonaci Grecy regularnie korzystali z usług prostytutek. W greckim sposobie myślenia nie było w tym nic niewłaściwego. Niestety, widzę to obecnie także w Hiszpanii, we Włoszech – nawet w małżeństwach katolickich. Mąż ma 45-50 lat, żonę i dzieci, dojeżdża do pracy do Mediolanu, a wracając – zatrzymuje się po drodze u rumuńskiej prostytutki. I nie widzi w tym problemu. Przecież kocha żonę, więc jego zdaniem wszystko jest w porządku. Gdy mówię mu: „To jest problem!” – często nie rozumie, o czym mówię. Nie da się przecież rozciąć siebie na pół – połowę oddać żonie, a drugą połowę prostytutce, zwłaszcza mając w pamięci wyjaśnienia św. Pawła: „czyż nie wiecie, że ten, kto łączy się z nierządnicą, stanowi z nią jedno ciało?” (1 Kor 6, 16).

Niedoceniony seks

Celibatariusz św. Paweł został kiedyś zapytany przez pary, które chciały żyć jak aniołowie, o wstrzemięźliwość seksualną w małżeństwie. Odpowiedział im: „Możecie powstrzymać się od seksualnego wymiaru waszej relacji, ale przy spełnieniu trzech warunków”. Najkrócej można je scharakteryzować tak:

1. Małżonkowie muszą o tym zadecydować wspólnie. Hm, praktyka życia pokazuje, że z reguły to jedna z osób podejmuję taką decyzję i komunikuje ją drugiej.

2. Na krótki czas. Wydaje mi się, że św. Paweł miał na myśli kilka dni, maksymalnie kilka tygodni.

3. Ta decyzja musi mieć motywację duchową – aby mąż lub żona mogli się oddać modlitwie. Jeśli np. mąż powie: „W ciągu najbliższych 2 tygodni będę przechodził szczególny czas. Chciałbym więcej się modlić, bo czuję, że potrzebuję tego czasu na relację z Bogiem. Jeśli się na to zgodzisz, przez te 2 tygodnie nieco się od ciebie oddalę”. Jeśli żona wyrazi zgodę – wszystko jest w porządku.


Jak widać, jest to szczególna sytuacja, bardzo rzadka w życiu małżeńskim, ponieważ ten wyjątek jest obwarowany trzema warunkami, które muszą być spełnione równocześnie. Przyznajmy sobie uczciwie – nie jest to praktyka postępowania zbyt wielu par. Szczerze mówiąc, w wielu małżeństwach seks prawie nie istnieje – a szkoda, ponieważ pokazuje prawdę o ich miłości. Unikanie relacji fizycznej jest sposobem na „zamiatanie pod dywan” wielu problemów i przyzwolenie na to, że pozostaną nienazwane. Może jestem tu seksistą, ale wydaje mi się, że ten problem częściej dotyczy kobiet. Prawdopodobnie spowodowane to jest faktem, że nie da się oddzielić otwarcia się na męża na poziomie ciała – od otwarcia się na poziomie wewnętrznym. Kobieta nie potrafi zrobić czegoś ze swoim ciałem, nie biorąc w tym udziału całą sobą; dla mężczyzny jest to łatwiejsze. Ale Bogu zależy na tym, aby małżonkowie byli spójni wewnętrznie, jednolici i aby żyli w głębokiej jedności.

Uczucia rządzą światem

Współczesny świat przywiązuje wielką wagę do uczuć, nawet w odniesieniu do wiary. Ale jeśli poczytamy biografię Matki Teresy z Kalkuty – przekonamy się, że przez 40 lat nie przeżywała swojej wiary na poziomie uczuć. Sądzę więc, że powinniśmy tutaj wrócić do biblijnej koncepcji miłości, która nie wyczerpuje się w miłości wyłącznie romantycznej. Miłość przejawia się głównie w czynach – oznacza więc wytrwałość i stabilność w czasie prób.

Współczesna kultura przekonuje nas, że miłość też polega na uczuciach. Czasem słyszę: „Skoro już nie kocham mojego męża, to powinnam się rozwieść. Jak mogę żyć z kimś, do kogo nic nie czuję?”. Z doświadczenia wiem, że problem jest zwłaszcza, gdy nie czuje nic do swojego męża, a czuje do kogoś innego… Ten sposób myślenia czyni uczucie miarą wszystkiego, nawet miarą ważności przysięgi małżeńskiej. Dlatego podczas przygotowań do ślubu powinniśmy podkreślać, że gwarantem miłości nie jest to, co czujemy w dniu ślubu, ale moje słowo, które daję tej drugiej osobie. Moje zobowiązanie do wierności obejmuje nawet te momenty, gdy nic nie będę czuł do żony, gdy nie będzie we mnie radości ani żadnego upodobania, gdy nasze małżeństwo będzie doświadczało „nocy ciemnej”. Dokładnie tego samego doświadczał Jezus w ogrodzie Getsemani! Wtedy nie było w Nim żadnych wzniosłych uczuć, żadnej radości itp. Oczywiście ludzkim odruchem jest ucieczka od takich sytuacji i pragnienie uniknięcia cierpienia – więc w przypadku Jezusa była to walka przeciwko uczuciom.

Ale z drugiej strony, należy pamiętać, że uczucia na pewnym etapie miłości są bardzo ważne – w ogóle uczucia nie są niczym złym. Nie udzieliłbym ślubu parze, w której jedno z narzeczonych powiedziałoby mi, że nic nie czuje do drugiego. To byłoby co najmniej dziwne w tym kontekście i nie sądzę, żebym w to uwierzył.

Zwycięzcy i… single?

Gdy moja przyjaciółka, mama trójki dzieci, przechodziła w swoim małżeństwie kryzys – w pewnym momencie była nawet z mężem na granicy separacji. Ale nie zdecydowali się na ten krok, a ona wyjaśniła mi potem, że w przetrwaniu kryzysu pomógł jej przykład własnych rodziców. Jej mama przez 18 lat była alkoholiczką, a jednak tata przy niej wytrwał (potem przestała pić i dziś jest całkowicie wolna od nałogu). Wielu mężczyzn na jego miejscu dawno już by odeszło, a jednak tata walczył o nią z miłością i prawdziwą odwagą. I wygrał.

Współczesne społeczeństwo wysyła nam dwa sprzeczne komunikaty. Pierwszy to: musisz się zrealizować w życiu, postaw siebie na pierwszym miejscu, twoje szczęście jest w twoich rękach, realizuj swoje marzenia, rób karierę! A kobiety w krajach zachodnich odbierają ten przekaz szczególnie jasno: myśl przede wszystkim o sobie, bądź autonomiczna! Nikt nie dostrzega, że to prowadzi do… samotności, bo nie pomaga ludziom tworzyć bliskich relacji ani wiązać się ze sobą na stałe.

Ale istnieje jeszcze drugi komunikat: jeśli jesteś sam, jesteś przegrany; każdy powinien mieć kogoś w życiu. Stawiając sprawę bardziej dosadnie: musisz mieć jakieś życie seksualne, bo jeśli nikt cię nie chce – jesteś nic nie wart. Dla katolików z krajów zachodnich, którzy zbliżają się do trzydziestki, ten komunikat to duże wyzwanie. Świat brutalnie ich ocenia i uznaje, że mają poważny problem, skoro nie mają żadnych przygód seksualnych. „Jesteś sama i nikogo nie masz? O, jakie to musi być dla ciebie bolesne…”

Gdy małżeństwo w kryzysie podejmuje separację, od razu znajdzie się ktoś usłużny, kto zacznie przekonywać któreś z małżonków: „Znajdź sobie kogoś! Nie możesz przecież zostać sam”. Społeczeństwo żyjące taką wizją nie rozumie, że bycie samemu to nie problem. Jeśli mam przyjaciół, wiarę, kościół, pracę, a nawet dzieci – to nie jest samotność, ale spełnione życie! Ale takie oceny dla osób „samotnych nie z wyboru” bywają bardzo bolesne, nawet jeśli nie są wyrażone wprost. Niektórzy mają z tego powodu wręcz poczucie winy. Rozmawiałem z wieloma kobietami, które myślą, że coś jest z nimi nie w porządku, skoro dotąd nie wyszły za mąż. Kościół jest pełen takich trzydziestolatków – mądrych, wartościowych i samotnych. Musimy więc uświadomić sobie pewien fakt: żaden człowiek nie jest połową jakiejś całości. Jest niepowtarzalną jednostką, ma swoje życie i nie jest zobowiązany wchodzić w żaden związek. I nie musi czuć się winny, jeśli nie wchodzi. Związek małżeński to coś pięknego, ale bez niego też można prowadzić szczęśliwe życie – to nam gwarantuje nasz chrzest! Jeśli więc do dziś się nie ożeniłeś (a w historii twojego życia nie było nikogo, z kim chciałeś spędzić resztę życia) – idź dalej! I nie daj sobie wmówić, że będziesz przez to mniej szczęśliwy!

Marc Rastoin SJ
Wysłuchała Anna Lasoń-Zygadlewicz


Wypominki

Wypominki

11 listopada sobota g. 18 oo numery1-12

Niedziela 12 listopada 2023

8 3o numery 13-26

12 oo numery 27-42

18 oo numery 43-70

 

13 listopada poniedziałek g. 9 oo nr 71 – 92

g. 18 oo nr 93- 114

14. listopada wtorek g. 9 oo nr 115- 119 i bez numeru

g. 18 oo nr 120 -138

15 listopada środa g. 9 oo nr 139 – 155

g. 18 oo numery 156- 171

16 listopada czwartek g. 9 oo 172- 240

g. 18 oo numery 241-277

17 listopada piątek g. 9 oo nr 1-12

g. 18 oo numery 13-26

18 listopada sobota g. 9 oo nr 27- 42

g. 18 oo numery 43- 70

1

Niedziela 19 listopada 2023 r.

g. 8 3o numery71- 92

g. 12 oo numery 93- 114

g. 18 oo numery 115-119 i bez numeru


Wypominki

04. 11.2021 g. 18 oo 122-140

05.11.2021 g. 8 3o141-154

                 g. 12 oo 155-180

                 g. 18 oo 181-264

06.11.23 g. 9 oo bez numeracji

g.18 oo 1-12

07.11 g. 9 oo 13-27

g. 18 oo 27- 42

8.11.2023 g. 9 oo 43-70

g. 18 oo 71- 99

9.11.2023 g. 9 0o 100- 119

g. 18 oo 120- 140

10.11.2023 g. 18 oo 141-155

11.11.2023 g. 8 3o 156-180

g. 12 oo 181-264 i bez numeracji

g. 18 oo 1-12

12.11.2023 g. 8 3o 13-26

g. 12 oo 27-42

g. 18 oo 43-70


Przemysław Radzyński

Dobra spowiedź, to przygotowana spowiedź

eSPe

fot. Kelly Sikkema |

O pięciu warunkach dobrej spowiedzi opowiada o. Andrzej Tupek SP, proboszcz parafii Matki Bożej Ostrobramskiej w Krakowie i kapłan z wieloletnim stażem nie tylko w konfesjonale. Rozmawiał Przemysław Radzyński


Katechizm mówi o pięciu warunkach dobrej spowiedzi. Zanim zaczniemy rozmawiać o konkretnych warunkach, proszę powiedzieć, czym w ogóle jest dobra spowiedź?

Wydaje mi się, że dobra spowiedź, to przede wszystkim przygotowana spowiedź. Pałeczka pierwszeństwa należy do strony, która przystępuje do sakramentu.

Jak to robić? Od czego zacząć?

Praktyka jest różna. Czasem dobra spowiedź jest efektem tego, że ktoś poświęcił trochę czasu na przygotowanie się do niej. Generalnie tak powinno być z każdą spowiedzią.

„Trochę czasu” to np. godzina przed spowiedzią?

Jeśli chodzi o spowiedź z dłuższego okresu, to logika podpowiada, że powinno się jej poświęcić więcej czasu. Przydałaby się kilkudniowa refleksja. Trzeba sobie postawić pytania o to, jak przeżyłem ten ostatni czas, co się w nim wydarzyło, co wpłynęło na to, że tak a nie inaczej wyglądało moje życie. Można postawić trzy zasadnicze pytania: jak wyglądało moje życie z Panem Bogiem, z innymi ludźmi, i jak wyglądało moje życie w odniesieniu do moich obowiązków czy stanu życia, w którym jestem.

Te trzy pytania, które Ojciec wymienił, to już jest rachunek sumienia.

To jest jeden ze sposobów, ale raczej dla osób, które spowiadają się częściej. Ktoś, kto spowiada się rzadziej, musi pogłębić te pytania, uszczegółowić je odnosząc się do przykazań, które doprecyzują, co znaczy moja relacja z Panem Bogiem, albo jej brak. Rachunek sumienia uzależniony jest od tego, jak często się spowiadam. Jeśli spowiadam się regularnie kilka czy kilkanaście razy w roku, to znak, że mam bardziej wrażliwe sumienie. Wtedy człowiek samodzielnie układa sobie odpowiedź na pytanie o relację z Bogiem, czyli o kwestię modlitwy, uczestnictwo w życiu sakramentalnym, podejście i przeżywanie Mszy św. Jeśli te spowiedzi są rzadkie, to potrzebny jest dużo bardziej szczegółowy rachunek sumienia. Człowiek powinien dać sobie pomóc. Chociażby poprzez sięgnięcie po już spisany rachunek sumienia.

Chyba najczęstszą formą rachunku sumienia jest dziesięć przykazań.

Można robić rachunek sumienia śledząc przykazania Dekalogu. Ale można też posłużyć się np. Hymnem do Miłości św. Pawła. Generalnie spowiedź jest zetknięciem się z Panem Bogiem, który jest miłością. Najważniejszym przykazaniem jest przykazanie miłości Boga i bliźniego. Niektórzy praktykują, że w miejsce słowa „miłość” wstawiają swoje imię. I wtedy trzeba odpowiedzieć sobie na pytania: czy Andrzej cierpliwy jest, łaskawy jest?

Dekalog ustawia hierarchię.

Tak, zaczyna się od Pana Boga i idzie się do relacji z bliźnim.

A propos miłości. Wydaje się, że najczęściej spowiadamy się z tego, co złego zrobiliśmy. Tymczasem, gdy czytamy Ewangelię, to większym grzechem wydaje się zaniedbanie jakiegoś dobra, niż czynienie zła.

To jest bardzo piękny fragment: „bo byłem głodny, a nie daliście mi jeść; byłem spragniony a nie daliście mi pić, byłem przybyszem, a nie przyjęliście mnie”. Muszę przyznać, że do rzadkości należą spowiedzi, w których ludzie przyznają się do rzeczy, których nie zrobili. To jest pewnie duża przestrzeń do katechezy na temat sakramentu spowiedzi. Życie człowieka, a tym samym późniejszy rachunek sumienia, nie mogą koncentrować się wyłącznie na tym, co złego zrobiłem.

A wracając do miłości, to kolejny temat, który należy cały czas podejmować, jeśli mówimy o sakramencie pojednania. Bo wydaje się, że jest duży procent ludzi, którzy spowiadają się z tradycji lub przyzwyczajenia. I pytanie jest o to, ile w tym jest miłości. Czy przychodzę do spowiedzi dlatego, że zawiodłem miłość do Pana Boga i bliźniego?

Czy przechodzimy już do żalu za grzechy?

To jest z tym związane, ale to temat, który warto potraktować osobno. Praktyka spowiedzi przez długi czas towarzyszyła głównie świętom. Zwłaszcza w mniejszych miejscowościach myślano tak: „idzie Wielkanoc (albo Boże Narodzenie) – trzeba się wyspowiadać”. Mamy tu do czynienia ze spowiedzią z przyzwyczajenia.

Z przedświątecznymi spowiedziami kojarzą się długie kolejki, a za nimi raczej kiepskiej jakości spowiedź – bo wszyscy denerwują się tym czekaniem, a kapłani są z pewnością zmęczeni od siedzenia godzinami w konfesjonałach.

Temat kolejek jest złożony. Ja staram się ich nie widzieć.

Z konfesjonału można ich nie zobaczyć, gorzej, jak stoi się na zewnątrz (śmiech).

Jeśli liczyłbym, ile jeszcze ludzi mam wyspowiadać, to podchodziłbym do sakramentu tak, jak wiele osób w tej kolejce. Większości z pewnością zależy tylko na tym, żeby się wyspowiadać. Podkreślam: wyspowiadać. Co sugeruje, że człowiek ma coś do zaliczenia, odhaczenia. Ale wśród tych ludzi są także tacy, którzy przyszli przeżyć spowiedź. Nie można wylać dziecka z kąpielą. Bardzo łatwo jest to zrobić, gdy kapłan chciałby np. bardzo szybko skrócić kolejkę. Ludzie na zewnątrz myślą, że to ksiądz prawi długie nauki. A często jest tak, że to penitent potrzebuje czasu, żeby się otworzyć. Siłą rzeczy kolejka wtedy się wydłuża. Chociaż czasami się też skraca, bo ludzie odchodzą do innego księdza.

Kolejki do konfesjonału przed świętami na pewno nie sprzyjają spowiedziom z długiego okresu. Im regularniej się spowiadam, tym wskazówek kapłana może być mniej, albo może nie być ich wcale. Kiedy spowiednik widzi, że osoba przychodzi z żalem, jest świadoma tego, co mówi i autentycznie przeżywa spowiedź, to wystarczy jedno zdanie i zadanie pokuty.

Ojciec mówi spowiedź z „długiego okresu”. A jaki czas jest optymalny?

To zależy od konkretnego człowieka. W Kościele jest praktyka pierwszych piątków miesiąca. Wypełniający ją spowiadają się co miesiąc.

To jest optymalne?

To zależy. Są okresy w życiu człowieka, kiedy potrzebuje częstszej spowiedzi. Ale miesiąc to taki czas, który da się objąć pamięcią i refleksją. Regularna spowiedź, nawet jeśli do końca nie pamiętamy każdego z 30 dni, pozwala ten sakrament przeżywać dobrze, bo jest on świadomy.

Powiem szczerze, że jako spowiednik mam problem z osobami, które chcąc wypełnić przykazanie kościelne spowiadają się raz w roku. Stykam się wtedy z ludźmi, którzy potrzebują zdecydowanie głębszego rachunku sumienia.

Przejdźmy do żalu za grzechy. Co to ma być za akt?

Akt żalu powinien być wypowiedziany świadomie, z przekonaniem. Można to porównać ze słowem „przepraszam” kierowanym do człowieka, któremu się coś zawiniło. Bo przecież można powiedzieć „przepraszam” trochę na odczep. Niby formalnie przeprosiny zostały zrealizowane, ale czy faktycznie? Podobnie może być ze spowiedzią. Mówię, że żałuję, ale nic mnie boli. A w akcie żalu chodzi o ukłucie serca, nie tylko wypowiedziane słowo, uczucie, że było coś nie tak.

A postanowienie poprawy?

Z tym jest chyba najtrudniej i najczęściej o tym zapominamy. Jeśli ktoś w ogóle robi rachunek sumienia, to często na nim poprzestaje. Żal za grzechy realizuje wtedy, gdy w konfesjonale mówi: „więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie żałuję i postanawiam poprawę”.

Czyli wszystkie warunki spełnił?

Wypowiadając słowa. Ale czy w tym momencie jest szansa na przeżycie tego? Czy jest wtedy szansa na przeżycie żalu i przemyślenie tego, co chcę poprawić? Postanowienie poprawy jest planem na to, co po spowiedzi. Kiedy po wyjściu z konfesjonału wrócimy do tego, co postanowiliśmy poprawić, to wówczas jest szansa na jakąkolwiek pracę nad sobą. Częstsza spowiedź temu sprzyja. 

Jesteśmy już przy wyznawaniu grzechów. Jak się to powinno robić?

Warunek mówi o szczerej spowiedzi, czyli bez konfabulowania, bez zostawiania czegoś w półmroku, bez mówienie półsłówkami i w stylu: „zgrzeszyłem przeciw czwartemu przykazaniu”. To de facto spowiednikowi nic nie mówi. Ważne są okoliczności grzechu i to, jakie było w tym zaangażowanie człowieka. Jeśli chodzi o grzech śmiertelny popełniony świadomie i dobrowolnie przeciw któremuś z przykazań, należałoby określić ile razy to się stało. Nie zawsze możliwe jest dokładne przypomnienie sobie ilości popełnionych grzechów, wówczas należałoby powiedzieć „kilka razy” albo „często”.

Bywa, że szczerej spowiedzi przeszkadza ludzki wstyd.

Bałbym się, gdyby naszym spowiedziom nie towarzyszył wstyd a obojętność. Wstyd jest naturalny, bo nie przychodzę do spowiedzi po to, żeby się pochwalić, ale żeby powiedzieć, co mi nie wyszło, z czym mam problem. Ale niech nikt nie myśli, że może czymkolwiek zgorszyć księdza. To założenie trzeba odrzucić. Grzechy, które chcesz powiedzieć, ksiądz prawdopodobnie słyszał już nie raz, więc nie będzie to dla niego jakimś zaskoczeniem.

Czy na początku spowiedzi trzeba się przedstawić?

To jest ważne. Nie chodzi oczywiście o imię i nazwisko, chociaż niektórzy to robią i wówczas pozwala to spowiednikowi, żeby zwracać się do penitenta bezpośrednio po imieniu. Bardziej jednak chodziłoby o to, kim się jest w sensie stanu – czy jest się kawalerem, panną, żoną, mężem, księdzem albo siostrą zakonną. Nakreślenie historii życia też może być ważne, jeśli ktoś np. jest po rozwodzie. W konfesjonale też nie zawsze widać w jakim wieku jest penitent. Te wszystkie informacje są istotne dla lepszego rozeznania spowiednika a później zwrócenia uwagi na konkretne elementy do pracy nad sobą. 

Czy ostatni warunek „zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu” wypełnia zrealizowanie zadanej pokuty?

Zasadniczo ta pokuta jest po to zadawana, żeby zadośćuczynić Panu Bogu i ludziom. Jeśli ktoś, kto za pokutę otrzymał odmówienie jakiejś modlitwy ma z tego powodu pewien niedosyt, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zrobić coś więcej.

Pokuta bywa także realnym zadośćuczynieniem, gdy spowiednik wyczuje taką możliwość czy wręcz konieczność. Trwają skutki popełnionego zła, ono się nie skończyło w momencie wyznania go, ale są do naprawienia. Ktoś popsuł na przykład jakąś relację, ale jeszcze nie zdążył przeprosić. Po spowiedzi wręcz konieczne jest spotkanie się tych osób w tej sprawie i załatwienie jej do końca. Bardziej jaskrawy przykład: jeśli ktoś spowiada się z tego, że coś ukradł, to wyznanie tego grzechu to za mało. Jeśli nadal posiada daną rzecz, to musi ją po prostu zwrócić. Chociaż zdarza się, że poza modlitwą nie jesteśmy w stanie w żaden inny sposób zadośćuczynić.

Do zadośćuczynienia podchodzimy często bardzo technicznie. Ale jego realizacja zależy bardzo od nastawienia do pierwszego warunku. Jeśli ktoś solidnie zrobi rachunek sumienia, to sam dojdzie do wniosku, co powinien zrobić w ramach zadośćuczynienia.

Co powinniśmy robić między jedną a drugą spowiedzią, żeby duchowo wzrastać?

Bardziej świadomie żyć. Temu sprzyja wieczorne podsumowanie dnia, które może być wieczorną modlitwą. Chodzi o postawienie sobie trzech pytań. Co było dziś dobre w moim życiu, za co chcę Panu Bogu podziękować? Gdzie popełniłem błąd, za co powinienem przeprosić Pana Boga? Z czym muszę się zmierzyć jutro i poprosić o pomoc w tym Pana Boga? Trzy minuty dla Pana Boga. To mi też może pomóc przypomnieć sobie postanowienie z ostatniej spowiedzi. Jak będę do tego regularnie wracał, to będę wiedział nad czym pracować. Jeśli mam więcej czasu, to mogę pokusić się o refleksję nad tym, dlaczego coś się nie udało czy nie wyszło. To sprzyja pracy nad sobą i nad tym, żeby spowiedzi nie były machinalne, żeby nie były powinnością, ale żeby były potrzebą serca. I wracamy do tego, co było na początku, czyli do słowa „miłość”. Do spowiedzi powinniśmy iść nie dlatego, że musimy, ale dlatego, że chcemy. Bo spotykamy tam Miłość.

Rozmawiał Przemysław Radzyński